... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Po przejściu dwudziestu metrów Robert wyjął z kieszeni swój nowiutki paszport i zagrzebał go w koszu. Śmieć. Gdy był pilotem, stosował taką samą technikę, by zmylić nieprzyjacielskie pociski rakietowe. Niech sobie szukają Arthura Butterfielda. Szary opel zaparkowany był pół przecznicy dalej. Wyraźnie czekał. To niemożliwe. Robert był pewien, że wysłali za nim tylko ten jeden wóz. Nie miał również wątpliwości, że opel nie jechał za nim, gdy udawał się do Ricca, a mimo to odnalazł go. Muszą w jakiś sposób śledzić jego ruchy. Istniało tylko jedno wytłumaczenie: używali jakiegoś elektronicznego urządzenia naprowadzającego. Musi go mieć przy sobie. Ukryli je gdzieś w ubraniu? Nie. Nie mieli okazji tego zrobić. Kapitan Dougherty był obecny, kiedy Robert się pakował, ale nie wiedział, co porucznik weźmie na drogę. Robert zrobił w pamięci spis rzeczy, które miał przy sobie... pieniądze, klucze, portfel, chusteczka do nosa, karta kredytowa. Karta kredytowa! „Wątpię, by była mi potrzebna, panie generale. Proszę ją wziąć. I bardzo proszę, by cały czas miał ją pan przy sobie”. Nędzny sukinsyn. Nic dziwnego, że tak łatwo byli w stanie go zlokalizować. Szary opel zniknął z pola widzenia. Robert wyciągnął kartę i przyjrzał się jej uważnie. Była nieco grubsza od normalnej. Ściskając ją wyczuł w środku dodatkową warstwę. Muszą mieć urządzenie zdalnie uruchamiające kartę. Świetnie – pomyślał Robert. – Damy zajęcie tym łobuzom. Wzdłuż ulicy parkowało kilka ciężarówek, na które ładowano towar bądź które właśnie rozładowywano. Robert zaczął przyglądać się ich tablicom rejestracyjnym. Kiedy ujrzał czerwoną ciężarówkę na francuskich znakach, rozejrzał się wkoło, by się upewnić, że nikt go nie obserwuje, i szybko wrzucił kartę do środka samochodu. Zatrzymał taksówkę. – Hotel Hassler, per favore. W holu hotelowym podszedł do recepcjonisty. – Proszę sprawdzić, czy jest jeszcze dziś jakiś samolot z Rzymu do Paryża. – Oczywiście, panie poruczniku. Czy chodzi panu o jakąś konkretną linię lotniczą? – Nie, to obojętne. Po prostu interesuje mnie najbliższy lot. – Z przyjemnością to dla pana sprawdzę. – Dziękuję – powiedział Robert i zwrócił się do siedzącej obok dziewczyny: – Proszę klucz. Pokój 314. Za parę minut opuszczam hotel. Kobieta sięgnęła po klucz i razem z nim podała mu jakąś kopertę. – Przyszedł jakiś list do pana. Robert zesztywniał. Koperta była zaklejona i zaadresowana po prostu: „Porucznik Robert Bellamy”. Pomacał ją palcami, próbując się zorientować, czy w środku jest jakiś metalowy lub plastikowy element. Ostrożnie otworzył kopertę. Wewnątrz był jedynie zadrukowany arkusik, polecający jakąś włoską restaurację. Wyglądało to na pozór zupełnie niewinnie. Oczywiście gdyby nie to, że na kopercie było jego nazwisko. – Czy pamięta pani przypadkiem, kto to zostawił? – Przykro mi – odparła przepraszająco recepcjonistka – ale mieliśmy dzisiaj taki ruch... Zresztą nie było to takie istotne. Mężczyzna na pewno postarał się, by nikt go nie zapamiętał. Zdobył skądś tę reklamówkę, wsunął ją do koperty i zaczekał przy kontuarze, by zobaczyć, w której przegródce umieszczono kopertę. Teraz na pewno jest na górze, w pokoju Roberta, i czeka. Pora stanąć twarzą w twarz z wrogiem. Robert usłyszał gwar głosów i odwrócił się. Ujrzał grupę spotkanych już wcześniej Amerykanów. Wtargnęli do hotelu roześmiani i rozśpiewani. Najwidoczniej jeszcze trochę sobie wypili. Korpulentny mężczyzna zagadnął go: – Cześć, stary. Ominęło cię wspaniałe przyjęcie. – Lubi pan przyjęcia? – spytał Robert. Umysł pracował mu gorączkowo. – Jeszcze jak – Na górze trwa właśnie prawdziwa balanga – powiedział Robert. – Alkohol, dziewczynki – co kto chce. Chodźcie ze mną, chłopaki. – Cechuje cię prawdziwie amerykański duch, stary! – Mężczyzna klepnął Roberta po plecach. – Słyszycie, chłopaki? Nasz przyjaciel wydaje przyjęcie! Stłoczyli się razem w windzie i pojechali na drugie piętro. – Ci Włosi potrafią żyć – zauważył jeden z mężczyzn. – To chyba oni wymyślili orgie, co? – Weźmiecie udział w prawdziwej orgii – obiecał im Robert. Ruszyli za nim korytarzem. Robert włożył klucz do zamka i odwrócił się do gromadki mężczyzn. – Chcecie się trochę zabawić? Rozległo się chóralne „taak”... Robert przekręcił klucz w zamku, pchnął drzwi i odsunął się na bok. W pomieszczeniu panował mrok. Włączył światło. Na środku pokoju stał wysoki, szczupły mężczyzna. W ręku trzymał do połowy uniesiony mauzer z tłumikiem. Spojrzał zaskoczony na wchodzących i szybko wsunął broń z powrotem pod kurtkę. – Ej! A gdzie alkohol! – zakrzyknął jeden z przybyszy. Robert wskazał na nieznajomego. – On ma. Jego poproście. Grupka mężczyzn otoczyła chudzielca. – Gdzie alkohol, koleś?... Gdzie dziewczynki?... No, szkoda czasu, zaczynajmy... Chudy mężczyzna próbował przedostać się do Roberta, ale tłum blokował mu drogę. Obserwował bezradnie, jak Robert znika w drzwiach. Porucznik Bellamy zbiegł na dół, biorąc po dwa stopnie naraz. Zbliżał się już do wyjścia, gdy recepcjonista zawołał za nim: – Och, poruczniku Bellamy, zrobiłem dla pana rezerwację. Jest pan zabukowany na Air France, lot nr 312 do Paryża. Wylot o pierwszej w nocy. – Dzięki – pospiesznie rzucił Robert. Wyszedł na mały placyk z widokiem na Hiszpańskie Schody. Z taksówki wysiadał właśnie jakiś pasażer. Robert zajął jego miejsce. – Via Monte Grappa. A więc poznał odpowiedź. Zamierzali go zabić. Nie przyjdzie im to tak łatwo