... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Uzbrojeni w kije koloniści mogliby z łatwością natłuc ich całe mnóstwo, przez myśl im jednak nie przeszło urządzenie takiej masakry, tym bardziej że mogło to niepotrzebnie spłoszyć znajdujące się w pobliżu foki. Oszczędzili również nieszkodliwe bezlotki, o kikutach skrzydeł spłaszczonych jak płetwy i obrośniętych piórami podobnymi do łuski. Obecnie posuwali się powoli w kierunku północnego skraju wysepki, po terenie usianym drobnymi rozpadlinami, w których gnieździły się ptaki wodne. Przy brzegu wysepki widać było pływające na powierzchni wody wyraźne, czarne punkty, jak gdyby poruszające się czubki raf. Posuwali się powoli. Były to właśnie foki, które zamierzali upolować. Trzeba było pozwolić im wyjść na ląd, gdyż dzięki swojej wrzecionowatej budowie, wąskiej miednicy oraz krótkiej i gęstej sierści, foki są wspaniałymi pływakami; na morzu więc bardzo trudno je złowić, na lądzie natomiast mogą one tylko pełzać, i to powoli, ze względu na swe krótkie, płetwiaste nogi. Pencroff, który znał obyczaje tych zwierząt, radził zaczekać, aż wyciągną się na piasku i rozleniwione promieniami słońca pogrążą się w głębokim śnie. Wtedy trzeba odciąć im odwrót i bić po nozdrzach. Myśliwi przyczaili się za głazami nadbrzeżnymi i zamarli w oczekiwaniu. Upłynęła dobra godzina, zanim foki wyszły na piasek. Było ich z pół tuzina. Wtedy Harbert i Pencroff odłączyli się od towarzyszy i obeszli cypel wysepki, ażeby zajść z drugiej strony i odciąć zwierzętom odwrót. Równocześnie Cyrus Smith, Gedeon Spilett i Nab, czołgając się wzdłuż głazów, starali się podejść foki jak najbliżej. Nagle marynarz skoczył na równe nogi i wydał donośny okrzyk. Na to hasło inżynier i jego dwaj towarzysze rzucili się na foki. Dwie sztuki, silnie uderzone, zostały na miejscu, reszta jednak dolazła do morza i odpłynęła. Dwie sztuki, silnie uderzone... - Oto zamówione foki, panie Smith - zameldował marynarz zbliżając się do inżyniera. - Bardzo dobrze, zrobimy z nich miechy kowalskie. - Miechy kowalskie? - zdumiał się Pencroff. - Ale miały szczęście te foki! Istotnie, inżynier zamierzał sporządzić ze skóry fok coś w rodzaju miechów potrzebnych do przeróbki rudy. Zabite foki nie były duże, miały około sześciu stóp długości. Z pyska podobne były do psów. Ponieważ dźwiganie tych ciężkich zwierząt było zupełnie niepotrzebne, Nab i Pencroff postanowili ściągnąć z nich skórę na miejscu; tymczasem Cyrus Smith i reporter oglądali wysepkę. Marynarz i Nab zręcznie wywiązali się ze swego zadania i już po trzech godzinach Cyrus Smith miał do dyspozycji dwie skóry focze, które zamierzał użyć w stanie surowym, bez garbowania. Koloniści musieli znów zaczekać na odpływ, by przejść przez kanał i wrócić do Kominów. Nie było rzeczą prostą tak porozpinać skóry na ramach z drzewa, ażeby nadać im odpowiednie wymiary; nie było też łatwo pozeszywać je włóknami tak, aby powietrze zbytnio nie uciekało. Kilkakrotnie trzeba było robić poprawki. Cyrus Smith miał do swojej dyspozycji tylko dwa ostrza zrobione z obroży Topa, jednak posługiwał się nimi tak zręcznie, a jego towarzysze pomagali mu tak gorliwie, że już po trzech dniach wyposażenie małej kolonii wzbogaciło się o miechy, potrzebne do wdmuchiwania powietrza w zwały rudy poddanej działaniu wysokiej temperatury. 20 kwietnia od samego rana zaczął się „okres metalurgiczny”, jak to określił reporter w swoich notatkach. Wiemy już, że inżynier postanowił produkować żelazo bezpośrednio tam, gdzie znajdowały się pokłady węgla i rudy. Otóż pokłady te leżały u podnóża północno-wschodnich zboczy Góry Franklina, czyli w odległości sześciu mil od Kominów. Nie można było nawet marzyć o tym, by codziennie wracać tam na nocleg. Wszyscy zgodzili się zatem, że nocować się będzie w szałasie z gałęzi, ażeby nawet w nocy nie przerywać pracy związanej z produkcją. Decyzja zapadła i wczesnym rankiem wyruszono w drogę. Nab z Pencroffem dźwigali na splecionych z gałęzi noszach miechy oraz zapasy żywności, które zamierzali uzupełnić w drodze