... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Nikt nie pomyślał o wybrukowaniu czy choćby splantowaniu terenu. Wszędzie ciągnęły się muldy i wyboje. Gleba była czarna, tłusta, sprawiała wrażenie lepkiej. Ludzie i pędzone przez nich zwierzęta wymiesili błoto własnymi nogami i kopytami, naznaczyli tysiącami śladów stóp i odciskami racic. Tu i ówdzie stały kałuże. Plac przecinało też kilka rynsztoków, nad najszerszymi przerzucono kładki. Także ścieżki biegnące na ukos przez ulicę wyłożono dechami lub chociaż pękami jakichś łętów. Pod ścianami domostw ułożono długie pomosty z dranic. W chłodnym jesiennym powietrzu unosił się iście porażający smród. Woń była trudna do zaklasyfikowania. Składały się na nią głównie wyziewy gnijących odpadków wdeptanych w błocko, ludzkich i zwierzęcych odchodów, ale przez to wszystko przebijał się dziwny trupi odór. – Coś jest nie tak – mruknął Filip. – Jest południe, tu powinny być tłumy ludzi. Uliczka biegnąca pomiędzy domami zastawiona była palisadą ze świeżo okorowanych belek. Za płotem poruszała się jakaś sylwetka. – Coś jest mocno nie tak – powtórzył. – Ale trzymajmy się planu. W drogę. Ruszyli w ślad za tajemniczym wózkiem. Słodkawy zapach rozkładu stawał się coraz bardziej intensywny. – Cuchnie – zauważył Sławek. – To normalne. Nie mieli jeszcze kanalizacji, a resztki rzucało się na ulicę. Ci przy furmance pewnie sprzątają śmieci. Plac kończył się u stóp muru. W lewo prowadziła utwardzona gruzem droga, w prawo teren opadał w stronę Wisły. W dole widać było spory kompleks budynków, a jeszcze niżej drewniane budy osady, którą podziwiali ze skarpy. Wszędzie było pusto, tylko gdzieniegdzie przesuwały się sylwetki szybko przemykających ludzi. – Dziwne... – Filip był coraz bardziej zaniepokojony. – Naprawdę dziwne. – To zapewne plac Zamkowy. – Sławek zatoczył ręką krąg. – Na to wygląda. Za tym murem jest Stare Miasto. Ruszyli w ślad za wózkiem. Brama była otwarta. Trzej obszarpańcy, milcząc, przepchnęli swój ekwipaż pod kratą. Obaj podróżnicy podążyli za nimi. W bramie stali dwaj strażnicy. Mieli na sobie półpancerze i skórzane portki, halabardy oparli o ścianę. Sławek zauważył na blachach zbroi brązowe zacieki z rdzy. Z boku, pod ścianą, na żeliwnym ruszcie stał kociołek, w którym coś się gotowało. W powietrzu unosił się zatykajacy, odbierający oddech smród gorącego octu. Obaj strażnicy zakrywali twarze kawałkami płótna. Sławek się rozkaszlał. – Rany, co oni gotują? – jęknął. – To pewnie narkomani – wyraził swoje zdanie Filip. – Podgrzewany ocet wywołuje halucynacje. Oczywiście nie taki jak ten, którego używamy w kuchni, tylko silniejsze stężenia. – Narkomani w XVII wieku? – zdziwił się jego towarzysz. – Zresztą niewykluczone. Wózek przejechał pomiędzy strażnikami. Nie poświęcili mu zbyt wiele zainteresowania. Skupili za to uwagę na dwóch przybyszach z przyszłości. – Czułem, że nasze stroje tu nie pasują – szepnął Sławek. – Spokojnie, nie zwracaj na siebie uwagi, idziemy – powiedział półgłosem Filip. Przeszli przez bramę. Strażnicy odprowadzili ich zdziwionym spojrzeniem. Podróżnicy byli już prawie na placyku za murem. – Stój! – z tyłu padło groźne słowo. – Co robimy? – szepnął Sławek. – Nie odwracaj głowy. Udajemy, że to nie do nas. W razie czego uciekamy – poinstruował go towarzysz. Ale już było za późno. Ciężkie dłonie w skórzanych rękawicach spadły im na ramiona. Filip szarpnął nadgarstek, tak jak go uczono w wojsku, założył dźwignię i w pięknym stylu przerzucił przeciwnika przez bark, ale niewiele to pomogło. Po chwili leżeli przyduszeni do cuchnącego moczem bruku, a strażnicy wiązali im wykręcone na plecy ręce. – Zostawcie nas, u licha! – wrzasnął Filip. – Nic złego nie zrobiliśmy! – Pójdziecie pod sąd – powiedział wyższy ze strażników, stawiając ich brutalnie na nogi. – Tam was nauczą, by nie łamać prawa burmistrza. – Jesteśmy niewinni! – zaprotestował Sławek. – Cichaj, durniu! – wrzasnął niższy strażnik. – Magnusie, dawaj ich do loszku! Próbowali się wyrywać, ale kilka ciosów pięściami po karku złamało ich opór. Zawleczono ich w bok od bramy i otworzono małe drzwiczki okute żelazem, popchnięto gdzieś w ciemność. Obaj przyjaciele zaliczyli upadek z wysokich schodków i spoczęli na czymś śmierdzącym i włóknistym. Drzwi zatrzasnęły się za nimi i zapadła ciemność. – Rany – syknął Filip. – Chyba rozbiłem sobie kolano. Jesteś cały? – zapytał z niepokojem. – Mam wrażenie, że tak. Co tu się, u licha, dzieje? – Zapewne niebawem się dowiemy – westchnął jego towarzysz. – Trzeba się pozbyć tych więzów. Leżąc na brzuchu, sięgnął skrępowanymi dłońmi do podeszwy lewego buta. Wysunął cienkie ostrze i po kilku nieudanych próbach przeciął sznur krępujący mu nadgarstki. Po chwili uwolnił Sławka. Siedzieli w ciemności, rozcierając ręce. – Dorwali i załatwili nas bardzo sprawnie – mruknął młodszy. – Widać od razu, że to nie pierwszy raz. Zawodowa rutyna. Tylko za co? – Właśnie. Co mówił ten człowiek? Że złamaliśmy prawo burmistrza? Tylko jakie prawo? – Przecież nie zrobiliśmy nic złego. Przeszliśmy przez bramę. Może trzeba uiścić jakąś opłatę albo należało okazać jakieś dokumenty? – Nie, gdyby chcieli opłaty, toby jej zażądali, a dokumenty tożsamości – wprowadzą za dwieście lat albo jeszcze później. Coś musiało im się nie spodobać. Może stroje? – zastanawiał się Filip. – Ale ci z wózkiem przeszli bez problemu? – Widocznie znają ich z widzenia. Nie wiem, ilu tu jest mieszkańców, pewnie zaledwie kilka tysięcy. Nie można wykluczyć, że strażnicy kojarzą wszystkich. Sławek pociągnął nosem. W powietrzu unosił się upiorny smród zgnilizny, stęchlizny i jeszcze do tego woń dawno niesprzątanego wychodka. – Śmierdzi – zauważył. – Owszem. To pewnie ta słoma. Zmieniają raz na kilka lat, a takie cele nie mają najczęściej kanalizacji. Trzeba szybko coś wymyślić, bo to się może źle skończyć. Proponuję następującą linię obrony... Aresztowanie nastąpiło po południu