... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Od czasu do czasu odkrywamy ślady tamtych cywilizacji; na takie antyki jest wielki popyt na naszym rynku. Zdaje mi się, że to Zatakiańczycy mają archeologiczne znaleziska świadczące o istnieniu co najmniej trzech różnych kultur przed ich wyruszeniem w kosmos, a Zatakiańczycy są najstarszym ludem, o jakim mamy wiadomości z pierwszej ręki; ich pisana historia obejmuje dwa miliony planetarnych lat! Jest to rasa, która żyła najdłużej i cieszy się największą dostępną wiedzą. Nawet sprzedaż tej ŁR, o ile jakimś szczęśliwym zrządzeniem losu wylądujemy na zamieszkanej planecie, przyniosłaby mi tyle, że mógłbym spokojnie urządzić się jako kupiec klejnotów. Jednak szansa na wylądowanie na takiej planecie była nieskończenie mała. Dużo bym dał za lądowanie na planecie, na której będzie nadające się do oddychania powietrze i dostatecznie dużo jedzenia i wody, by utrzymać się przy życiu. W ŁR nie było żadnego urządzenia do odmierzania czasu. Spałem, a Eet robił to samo. Jedliśmy bardzo oszczędnie, tylko wtedy, gdy nie mogliśmy już znieść głodu, piliśmy też napój podróżników z dawnych czasów. Próbowałem wyciągnąć z Eeta więcej informacji, lecz on uparcie zwijał się w kłębek i nie chciał odpowiadać. Mówię „on”, bo choć nigdy nie powiedział, jakiej jest płci – o ile w ogóle jego gatunek odróżniał takie pojęcie w stosunku do siebie – zawsze myślałem o nim jako o istocie rodzaju męskiego, a skoro on nie korygował tego przypuszczenia, nadal w nim trwałem. Zostało nam już tylko pół tubki żelaznej racji, gdy białe światełko na tablicy kontrolnej – które zawsze świeciło tak samo, toteż przestaliśmy się nim interesować – zamrugało na żółto i w tej chwili usłyszeliśmy ostrzegawcze bzyczenie. Miałem nadzieję (a może obawiałem się?), że to oznaczało lądowanie. Skuliłem się w hamaku, Eet rozciągnął się płasko koło mnie; zastanawiałem się, czy uda nam się lądowanie w statku, pochodzącym z dawnych czasów, a zasilanym ze źródła, które było już bliskie wyczerpania. Rozdział siódmy Zapewne straciliśmy przytomność z powodu szoku, wywołanego wejściem w atmosferę, bo gdy ponownie uświadomiłem sobie, gdzie jestem i co się ze mną dzieje, leżałem w hamaku na statku, którym już nie wstrząsały wibracje lotu – choć kołysał się pod wpływem moich nieskoordynowanych ruchów, jakbyśmy zostali złapani w olbrzymią sieć i nie było pod nami pewnego gruntu. Umocowałem hełm kombinezonu ochronnego na swoim miejscu, to jest na mojej głowie, i zauważyłem, że Eet był na tyle przezorny, by powrócić do swego pudełka. Cal po calu przeczołgałem się do klapy włazu, w tym czasie ŁR kołysała się pode mną w bardzo niepokojący sposób. Wewnętrzne zabezpieczenia klapy były dość proste, pomyślano tu o pasażerach, którzy mogliby przeżyć, lecz ciężkie obrażenia, pozwoliłyby im użyć jednej tylko ręki. Gdy jednak spróbowałem otworzyć klapę wypychając ją na zewnątrz, poczułem opór, a do środka wsączyły się strużki siwego dymu. Musiałem zmagać się z opornym metalem, w końcu udało mi się otworzyć właz na tyle, że mogłem wyjrzeć na zewnątrz, nie rozdzierając przy tym mego cennego kombinezonu. Na zewnątrz przywitało mnie więcej obłoków gęstego dymu. Rozejrzałem się dokoła, by znaleźć stabilne oparcie dla stóp. ŁR zsuwała się na bok i miałem niewiele czasu do namysłu. Gdy łódź zakołysała się konwulsyjnie, skoczyłem w dym i przebiwszy się przez zasłonę oparów wpadłem w masę listowia, z którego część płonęła. Gałąź tak gruba jak moje ramię, złamana na jednym końcu, prawie mnie przebiła. Chwyciłem ją obiema rękami i zawisłem na chwilę, dziko młócąc nogami, by znaleźć jakieś oparcie. Złamała się jednak pod moim ciężarem i zacząłem ześlizgiwać się w dół w zawrotnym tempie mimo moich wysiłków. Połamałem kilka innych gałęzi, aż w końcu natrafiłem na jakąś grubszą, o którą zahaczyła moja uprząż, i w ten sposób wykonałem ryzykowne lądowanie. Usłyszałem jakiś silny trzask kawałek dalej. Pomyślałem, że prawdopodobnie to ŁR zsunęła się w dół. Przylgnąłem do pnia, który mnie zatrzymał, i wciągnąłem głęboko powietrze, rozglądając się dookoła