... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Już po południu następnego dnia ujrzeliśmy pogranicze hacjendy, co prawda młodzi Mimbrenjowie siedzieli na koniach spienionych ze znużenia, nasze jednak byty tak świeże i wypoczęte, jak gdyby teraz dopiero wyruszyły w drogę. Jechaliśmy znowu kierując się strumieniem; niebawem ujrzeliśmy mury, okrążające zgliszcza zabudowań. Nikt nie bronił nam wstępu. Pomimo to ociągałem się z wjazdem na podwórze. Winnetou odgadł myśli moje i rzekł: — Niech mój brat Shatterhand sam naprzód poszuka. Hacjendę napadli czerwoni mężowie. Jeśli jest tutaj ktoś, a zobaczy nas z daleka, może pomyśleć, że to Yuma. Wtedy niechybnie ucieknie i nie będziemy mieli u kogo zasięgnąć informacji. Wjechałem więc sam do środka. Podwórze tworzyło chaos rumowisk zczerniałych od dymu; przeszukałem je nie znajdując żywej duszy. Zawróciłem więc poza mur, chociaż słabą miałem nadzieję, że kogoś tam spotkam. Zaledwie znalazłem się za południowym węgłem, spostrzegłem człowieka, nadchodzącego wolnym krokiem. Był to biały; miał na sobie długi ciemny surdut, który nadawał mu wygląd duchownego; ujrzawszy mnie przystanął zaskoczony. — Buenos dias — pozdrowiłem. — Czy należy pan do tej hacjendy, senior? — Tak — odpowiedział, mierząc mnie nieprzyjemnym, kłującym wzrokiem. — Kto jest tu właścicielem? — Sennor Melton. — A więc jednak. Szukam go. To mój znajomy. — Bardzo mi przykro, że pan go nie zastał w domu. Pojechał z poprzednim właścicielem, sennorem Pruchillo, do Ures, aby prawnie zatwierdzić akt kupna. — A może są tu jego przyjaciele? — Sennores Wellerowie? Nie. Udali się w górę rzeki, do Fuente de la Roca. — A robotnicy cudzoziemscy? — Udali się tam również; przewodzą im właśnie ci dwaj seniores. Oczekują ich tam indianie Yuma. Musisz pan być przyjacielem seniora Meltona, skoro pytasz o niego. Czy mogę wiedzieć, kim… Urwał, gdy doszliśmy razem właśnie do węgła. Ujrzał Indian, słowa ugrzęzły mu w gardle; wlepił przerażony wzrok w Apacza i zawołał po angielsku, podczas gdy uprzednio posługiwał się językiem hiszpańskim: — Winnetou! Wszyscy diabli! Tego sprowadził sam szatan! Mówiąc to, a raczej krzycząc, odwrócił się i począł uciekać. Przeskoczył w mgnieniu oka strumień i pobiegł jak ścigany jeleń. Pędził tak po gruncie leśnym, usianym popiołem. Gdzieniegdzie wystawały pnie spalonych drzew i resztki gałęzi. Winnetou, zobaczywszy go i usłyszawszy, spiął konia, minął mnie i galopem pośpieszył za białym, nie tracąc czasu na objaśnienia. Pięknym łukiem przesadził strumień i puścił się dalej. W każdym razie, wiedział co sądzić o tym człowieku i na pewno poznał z takiej strony, że uważał za stosowne schwytać go i unieszkodliwić. Była to jednak ciężka sprawa. Niezliczone pnie spalonych drzew trudno było odróżnić od wysokiej na stopę warstwy popiołu. Wierzchowiec, gnając galopem, mógł zranić sobie kopyta tak dotkliwie, że o dalszej jeździe nie byłoby mowy. Spostrzegł to również Winnetou, gdy potknął się kilkakrotnie. Zatrzymał więc konia, zeskoczył i ruszył pieszo. Gdybym wiedział, kim był ten człowiek i że musieliśmy go dostać w ręce za wszelką cenę, byłbym w pierwszych chwilach i to nader łatwo dał mu kulą w nogę, aby przeszkodzić w ucieczce. Teraz musiałem go poniechać, tym bardziej, że powiedziałem sobie: — Winnetou chwyci się tego samego środka, skoro uzna, że nikt go nie zdoła przegonić; wszak tylekroć życie nasze zależało od jego nóg. Teraz jednak zawadzała mu nie tylko strzelba, ale wszystkie manatki, podczas gdy tamten nie nosił nic przy sobie i gnany strachem pędził z szybkością, na którą w zwykłych warunkach na pewno by się nie zdobył. Zbyt znacznie wyprzedził Winnetou, aby Apacz mógł go doścignąć w krótkim czasie. W każdym razie wiedziałem, że dopędzi go na dłuższym dystansie, gdyż Apacza cechowała wytrwałość, jaką z pewnością nie mógł się poszczycić ścigany. Zbieg skierował się w stronę wzgórza, łysego od czasu pożaru, a leżącego poza budynkami hacjendy. Dotarł doń o całą minutę wcześniej od Winnetou i zniknął z drugiej strony. Apacz, znalazłszy się na wzgórzu, z początku chciał się również puścić dalej; przystanął jednak, zamyślił, ocenił wzrokiem odległość dzielącą go od ściganego i podniósł strzelbę do oka. Jednakże zamiast dać ognia, opuścił strzelbę, wykonał ruch ręką, który miał oznaczać „nie, wolę tego zaniechać”, odwrócił się i zszedł z góry. Niebawem dosiadł wierzchowca i powrócił przez strumień. — Winnetou woli go puścić — rzekł. — Tam, w drugiej kotlinie, jest znów las, który się nie spalił; dotarłby przede mną i nie ujrzałbym go więcej. — Pomimo to mój brat doścignąłby go na pewno — odparłem. — Tak, schwytałbym, ale z wielką stratą czasu; być może, przeszło dzień cały musiałbym iść jego śladem, który z trudnością tylko dałoby się odszyfrować. A rzecz niewarta takiego zachodu. — Brat mój chciał strzelać. Dlaczego tego nie uczynił? — Chciałem go tylko zranić, ponieważ zaś odległość była zbyt duża, nie byłem pewny swego strzału. Po prawdzie trafiłbym go, być może jednak raniąc niebezpiecznie; a zabijać mimo wszystko nie chciałem; wiem o nim dużo złego, ale nie tyle, abym miał prawo odbierać mu życie. — Mój brat zna tego człowieka? — Tak. Mój przyjaciel Shatterhand, zdaje się nie widział go, lecz słyszał o nim z pewnością