... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Ale gdy młynarz nie pociągnął powtórnie prawego lejca, szwed przestał się obawiać, nabrał pewności siebie i ruszył żywszym krokiem. Szwed orientował się doskonale w topografii. Przed rokiem odbył z młynarzem tę samą podróż. Wówczas ciężej było jechać tą boczną drogą, albowiem młynarzowi towarzyszyła żona, która bądź co bądź coś ważyła, chociaż ciężar ten nie mógł się nawet równać z ciężarem Smoka i pani Andersen. Myśli młynarza zbiegły się z dumaniem konia — on także wspominał tę przejażdżkę. Gdy tak jechał, kołysany łagodnym, pobudzającym do zadumy ruchem, jakim toczy się lekki wózek na resorach po miękkiej wiejskiej drodze gdy tak jechał powożąc bez wysiłku, trzymając luźno lejce w lewym ręku, w prawym bat, którym ścinał na skraju drogi to liść ostu, to kwiatek lwich paszczy — gdy tak jechał, wgłębiony w poduszki siedzenia, w twardej oponie starego płaszcza, z derką owiniętą wkoło nóg i z wyprężonym na wierzchu skórzanym fartuchem, z podniesionym w górę kołnierzem płaszcza, którego klapy przysłaniały z obu stron widok i zmuszały niemal hipnotycznie, by patrzył na krągły, żółty zad konia i na brązowy pas popręgu, gdy tak jechał, czyż można było dostrzec jakąś różnicę między chwilą obecną a ówczesną? Sytuacja była całkiem ta sama! Wówczas wiatr wiał z nie mniejszą siłą niż obecnie. Gwizdał koło uszu, zwłaszcza tutaj, gdzie droga biegła równolegle do Sundu, którego podłużna, ciemna, szaroniebieska smuga z mnóstwem białych kreseczek widniała niby dach łukowy, przyprószony śniegiem, poza opustoszałymi niwami, obramowanymi niskim żywopłotem. Stamtąd dął wicher niosąc zapach gnijącej morskiej trawy. Wiatr wyginał lejce wielkim łukiem na lewo, że wprost zawisały w powietrzu, to znowu rzucał się na krótki koński ogon zdmuchiwał włosy i obnażał szarą, gumowatą nasadę, albo też zwijał sierść na grzbiecie w małe kłębki. Właśnie te wszystkie szczegóły, identycznie takie same, potęgowały złudzenie do tego stopnia, że Jakub ledwie mógł się obronić przed fizycznym niemal wrażeniem: oto Chrystyna siedzi obok niego po lewej stronie i lada chwila przemówi: — Jakubie, ściągnij lejce nieco krócej, szwed mógłby się tutaj potknąć. Wydawało się, że wszystko było tak jak wówczas! A jednak jakaż zasadnicza odmiana! Wówczas — nie spotkał jeszcze Lizy. Liza! Czemuż nie spieszy wprost do niej? Teraz żałował stronie. Rysował się ciemną plamą na tle nieba niby otyła, niemal, że oddalił się od młyna — od młyna na wzgórzu, który mógł jeszcze dostrzec daleko na horyzoncie po lewej gruba postać; obracające się śmigi przyzywały młynarza wytrwałymi skinieniami. I czegóż właściwie szukał w leśniczówce? Prawda, nie widział Janka niemal od ośmiu dni. Pragnął się dowiedzieć, jak się chłopcu powodzi, czy przyjaciele są zadowoleni z niego i z jego pobytu — czy nie dogadzałoby może wszystkim, by ten pobyt skrócić. Nie mógł zaprzeczyć, że jemu osobiście bynajmniej by to nie dogadzało, gdyby mały, kochany łobuz już jutro — a może jeszcze dzisiaj wieczorem — powrócił do domu tylko dlatego, że — zdaniem dobrych ludzi — ojcu nazbyt dokucza jego nieobecność. Zamierzona pojutrze podróż do miasta, prawdopodobnie na przeciąg dwóch dni, była doskonałym pretekstem, by na razie pozostawić go jeszcze w leśniczówce — im dłużej, tym lepiej. Obawiał się powrotu chłopca, który niewątpliwie zauważyłby od razu, że stosunki w rodzinnym domu się zmieniły. Poza tym jednak ogarnęła go także nagle tęsknota, aby raz jeszcze ujrzeć leśniczówkę — pożegnać się z nią i ze wspomnieniami z nią się wiążącymi. Kto wie, czy jeszcze kiedyś wstąpi w te progi. A bądź co bądź, wszystko ulegnie odmianie, nie powrócą już dawne poufałe stosunki... Tak więc młynarz wyjechał o godzinie wpół do czwartej w las na Sundzie a młyn, który dostrzegał w ciągu swej całej okrężnej wędrówki, zniknął teraz poza drzewami. Były to wyłącznie buki, niezbyt wysokie, ale o bardzo grubych pniach. Wszystkie były niezwykle sękate, jak gdyby powykrzywiane kalectwem — zwłaszcza przy nasadzie konarów; nie pokrywały ich ani mech, ani porosty; pnie były jakby odarte z kory, gładkie, bez zmarszczek, szarosrebrzystej barwy. Z prawej strony przeświecała szarzejąca powierzchnia Sundu, rozbłyskująca grzebieniami fal, które na płaskim brzegu pozostawiały szerokie, bulgocące smugi piany. Z lewej strony drzewa, coraz smuklejsze, zlewały się w czerwonoszarą, mglistą plamę. Tylko tu i ówdzie wystrzelał dumnie wysoki dąb spośród otaczającej go armii wrogów i złocił się w górze zwiędłym listowiem, podczas gdy wszystko poniżej było monotonnie szare, gdzieniegdzie tylko ożywione kępami miedzianoczerwonych liści. Wicher szumiał głucho i groźnie, chłoszcząc swymi uderzeniami przyrodę. Nie budził wesołego, pełnego świeżości nastroju jak wtedy, gdy szumiał liśćmi podczas pierwszych burz jesiennych. A tam na wybrzeżu syczały i pieniły się fale niby brodate morską trawą wargi jakiegoś potwornego mięczaka, który legł na brzuchu i wyzywał las swym szyderstwem. A te obelgi działały. Bo jakby w odpowiedzi na nie kiedy niekiedy groźny poszum lasu przemieniał się w jakiś szaleńczy hałas, który zagłuszał turkot kół i skrzyp resorów; zwiędłe liście chmurami przelatywały przez rów i szeleściły na drodze... W górze, wysoko ponad wierzchołkami drzew krążyły dwa sokoły błotne krzycząc nieustannie. Ponury nastrój lasu spowił umysł młynarza. Poprzednio czuł w sobie energię i radość czynu; teraz, skoro nie mógł już dojrzeć młyna i był otoczony drzewami, wydawało mu się niemal, jakby z jednego kręgu czarów dostał się w drugi, inny