... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
— Cóż wrzeszczycie? Czy was zły duch opętoł, ślimoki legrzeszone!... Przecież woda za chwilę spłynie!... Za godzinę, dwie... A cicho już, do jasnego pierona, bo was tym kilofem zna po tych rozwrzeszczonych pyskach!... O, woda już sie po-li wycofuje... No, maśloki pierońskie!... : znowu ucichli znienacka, wlepili oczy w czarną wodę. Istot-i! Woda powoli ustępuje! - A ty, gorolu pierzyński! — rzekł teraz łogodniej. — Ty, So-zdrzole, zaśpiewaj nóm jaką pieśniczkę... O tej ciotce!... [ jak szybko popadli w rozpacz, tak szybko przerzucili się teraz radość. Woda ustępuje!... Powoli wprawdzie, bardzo powoli, lecz ;ępuje!„. Skakali, wybuchali chrapliwym^ śmiechem, dotykali idy, gorączkowali się, ściskali... - Śpiewaj, bajtlu, bo mi teraz znowu głupną z radości — za-ęcił Sowizdrzoła. Sowizdrzoł jął śpiewać. Piszczał jak zarzynany kogut, mocował się z łamiącym głosem, nabierał tchu, potykał, lecz nie ustawał. Za tą naszą szohopką... Leżałech tam z ciohatką, A teraz jest mnie gańba, gdy się z ciotką spółkom... Leżołech tam, leżoł, oiohotka też leżeli... Ale jo nie wiedzioł... czego po mnie chcieheli!... I gdy skończył, ludzie już byli opanowani. Plinta, dygocąc ze wzruszenia, nachylił się z Jeżyszkiem i Michnikiem nad wodą. Pa^ trzyli, jak ustępuje. — O, widzicie! — mruczał Szewieczek. — Woda sie wyloła ze Starego Stawu, poleciała do upadnicy, wypełnia teraz upadnicą i filary po jej obu stronach i płynie po głównym chodniku na przekop, a przekopem do żompia... Za chwilę pójdziemy, jeżeli nom nie zarwała stropu w chodniku... Ale tamci kamraoi poniżej chodnika!... Tego pierona zabija!... — Kogo? — Dyrektora Tauba!... Jak tylko woda opadnie, że bydziemy mogli wyjść, pójdziemy. Może Knosalla łebo inżynier Drabina wysadzą dynamitem tama na upadnicy... — Po jakiemu? — zainteresowali się wszyscy. — Bo jeśli tama wysadzą, woda spłynie na drugi poziom i jeśli wszystkich naszych kamratów nie wytopiło, bydom uratowani... Myślą, że ni, bo filory są wybierane pod góra od przecinki. Woda zaleje przecinki, lecz do filora nie wejdzie całkowicie, bo jej powietrze nie wpuści. Każdy taki filor to jakby cebrzyk do góry wywrócony na wodzie. Chodzi o to, że jeżeli wody nie spuszczą na drugi poziom, kamratom może braknąć powietrza i poduszą sie. No, kamraci!... Widzicie? Wrzeszczeliście, jakby woni kto pierzu nasypoł w zadek, a woda już odchodzi!... Widzicie?... Istotnie, woda spływała szybko, pełzała z powrotem po pochylni do upadu, już wynurza się strop głównego chodnika, już opuszcza się po lśniących stemplach, szumi lekko i mlaska... Za godzinę ruszyli. Woda sięgała jeszcze wszystkim po pachy, gdy się w niej zanurzyli na chodniku. Lecz ubywało jej z każdym krokiem. Szewieczek naglił do pośpiechu. Wiedział, że po drodze natrafią na zwały rumowiska. Kto wie, czy chodnik naprzeciwko tamtego nieszczęsnego filara nie będzie całkowicie zawalony?... A tu przecież chodzi o wysadzenie tamy w upadnicy!... 77 3rodzili w wodzie, tonęli w mule, wyciągali nogi z wysiłkiem, suwali się jeden za drugim. Na przedzie Szewieczek, pochód nykał Plinta. Sowizdrzoł szedł za Szewieczkiem. Grunt był niecny. Miejscami były wyłamane stemple. Trzymali kaganki wy-10 podniesione. Światło łamało się w wodzie na rude błyski. Do-¦li do miejsca, gdzie woda z filara runęła w chodnik. Zjeżył się zed nim obwał. Wyszli z wody, czołgali się na czworakach. Haki ganków trzymali w zębach. Woda zapchała przejście usypiskiem < d strop. Po prawej stronie chodnika, tuż pod stropem, zostało ;równe, ciasne i niskie przejście. Jęli się czołgać. Długo się czoł-li. Miejscami Szewieczek mocował się z dużymi kęsami węgla b kamienia, które zagradzały przejście. Przewlekali się z wy-kiem pod stropnicami. Chwilami zdawało się, że nie przejdą, tedy Szewieczek kilofem żgał w muł i kamienie, przepychał, abiał przesmyk. Byleby tylko móc się wczołgać... Golgotowa droga ciągnęła się w nieskończoność. Podobni byli te-z do czarnych, mokrych kretów. Oczy zalepił im pot i muł. Ra-iona mdlały. Oddechy świszczały. Każdy z nich stękał. Zapierali I nogami, podrzucali drobnymi skurczami jak glisty... Stopniowo przestrzeń pod stropem rozszerzała się, usypisko się miżało... — Kamraci! Wygraliśmy!... — zawołał Szewieczek zduszonym osem, gdy nareszcie mógł się wyprostować. I znowu wędrowali ż wysiłkiem w mule wiążącym ich nogi,'bro-dli w wodzie po kolana... Utytłani od błota, czarni, z zalepionymi ;zami, podobni do poczwar dotarli w końcu na przekop. Na prześpię otoczyły ich światła. Szewieczek z załogą usiadł pod ścianą dyszał ciężko. Zbełtane głosy otoczyły go dokuczliwą chmarą, adały pytania, ktoś nim potrząsał, ktoś coś wołał. — A idźcie do jasnego pieruna!... — rozgniewał się. — Co tamtymi?... — Zatopieni!... — Tama w upadnicy otwarta?... — Nie Iza otworzyć!... Pierwsze drzwi otwarte. Drugie, te od trony pierwszego poziomu, nie... — Czemu? — Otwierają się do pola. Zaprane są rumowiskami!... — Dynamitem wysadzić! — wrzasnął Szewieczek i jął się z trudem podnosić. Pomogli mu ludzie powstać. Przed sobą ujrzał popielatą twarz sztygara Knosalli. — Knosalla!... Tam są ludzie! Oni jeszcze żyją!... Wydejcie mi dynamit i lonty!... Ja tam pójdą i zburzą to pieroństwo!... — Ale nie uciekniecie!... Woda was zatopi!... — Nie berej, pierunie!... Bo som ida po dynamit!... Poszli do magazynu pod szybem. — Szewieczku, jo pójdę z wami! — zawołał za nim Sowizdrzoł. — Pódź!... Na przekopie mijali ludzi podnieconych, przerażonych. Widać było, że potracili głowy. Ktoś na nich coś wołał, ktoś usiłował zatrzymać. Szewieczek z Knosalla otrząsali się i opędzali kilofami. Spieszyli. Dotarli do magazynu. Knosalla otworzył. Ujrzeli skrzynki z dynamitem, zwoje lontu na półce. Szewieczek nabrał kilka garści szarych tulejek z dynamitem, wybrał największy zwój lontu, pobiegł do szybu. Teraz trzeba po drabinach w szybie zejść na drugi poziom. Jął schodzić. Za nim Sowizdrzoł. Knosalla został. Schodzili, schodzili, przekładali rytmicznie, wyuczonym ruchem, dłonie i stopy po oślizłych szczeblach, woda mlaskała, wicher szumiał, światła chybotały. Nad głową zostawiali niknący gwar ludzki i łoskot windy. Nie odpoczywali na pomostach. Otoczyła ich dzwoniąca cisza i samotność, gdy zeszli pod szyb w drugim poziomie. Szewieczek dyszał ciężko. Nie było nikogo. Belgowie z pogłębianego szybu już dawno wyszli drabinami na powierzchnię. — Idziemy! — rzekł nareszcie do Sowizdrzoła. — Boisz się? — Ni!... — Idziemy!... Szli szybko. Miejscami biegli. Z przekopu skręcili w chodnik. Chodnik był solidnie podbudowany. W przekopie i na chodniku spotykali jakieś maszyny. Nie zwracali na nie uwagi. Takich maszyn Szewieczek jeszcze nie widział. To są te maszyny z Anglii!... Woda je zniszczy, potoczy do szybu, zatopi!... Wysmolić się na pieroństwo!... Tam są przecież ludzie!... Dotarli do upadnicy. Pobiegli w górę. Tama stoi!... Pierwsze drzwi otwarte, drugie zablokowane rumowiskiem z przeciwnej strony. Widać, ktoś próbował je otworzyć, bo rygle odsunięte