... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

McCarthy był katalizatorem pozytywnych przemian w myśleniu, postawach i działaniach, lecz nie stanowił samoistnego czynnika. Roberta nie zadowoliłaby rola szarej eminencji przemian. Chciał zostać prezydentem i za żadną cenę nie pragnął być heroicznym Samsonem, ginącym w ruinach świątyni Johnsona. Robert Kennedy był kalkulatorem, ale kalkulacja jest nieodłącznym elementem zmagań o władzę. Gdy przyznał się publicznie do fałszywej oceny problemu wietnamskiego za czasów prezydentury swego brata i do udziału w brzemiennych postanowieniach wojennych, niechybnie kalkulował, że wywrze tym wrażenie. Johnson nigdy nie przyznawał się do pomyłek i błędów. Robert wiedział też, że najdotkliwsze uderzenie można było mu zadać maczugą Wietnamu. Gdy Robert Kennedy jeździł po rejonach Ameryki nawiedzonych nędzą i nawoływał do likwidacji ubóstwa białych i czarnych obywateli, z pewnością spekulował na echu, jakie to mogło wywołać wśród biedaków i wśród zamożnych liberałów, dotkniętych poczuciem winy. Lecz kalkulacja kojarzyła się z przekonaniami. Mul-timilioner może mieć bardziej liberalne poglądy niż przywódca związkowy. Z całą pewnością szef centrali związkowej AFL-CIO, George Meany, znajdował się na prawicy w porównaniu z Robertem Kennedym. Być może młody senator nabrał pasji pod wpływem osobistej tragedii. Żył też w czasie gorącym i jako polityk z prawdziwego zdarzenia wchłonął jego podmuchy. Nazwisko Kennedy nie straciło swego magnetyzmu. We wszystkich stanach powstały komitety na rzecz prezydentury Roberta. Bunt uniwersyteckiej młodzieży przeciw wojnie i samowoli establishmentu zapewnił Kennedy'emu napływ ochotników, gotowych dzień i noc, bez wynagrodzenia, układać wyborczy tor do prezydentury. Jego pieczołowicie pielęgnowane koneksje ożyły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Do usług senatora stawili się czołowi współpracownicy Johna Kennedy'ego, sztabowcy z Białego Domu, nadworni intelektualiści "złotego wieku". Pieniędzy nie brakło. Gdziekolwiek pojawił się młody senator, spotykały go wiwatujące tłumy. Wracał następca tronu, święty Jerzy w lśniącej zbroi i z mieczem, którym przetrąci grzbiet smokowi. 31 marca Lyndon Johnson powiadomił Amerykanów, że rezygnuje z ubiegania się o powtórny mandat. Kandydatura Roberta Kennedy'ego była jednym z elementów tej nieoczekiwanej decyzji. Jeszcze przedtem Robert uprzedzał, że nie można sobie wyobrazić porozumienia w Wietnamie bez uznania roli Narodowego Frontu Wyzwolenia i bez jego udziału w rządzeniu Południowym Wietnamem. Wiceprezydent Humphrey oświadczył wówczas, że aprobata takiego stanowiska byłaby równoznaczna z "wpuszczeniem lisa do kurnika albo przyjęciem podpalacza do straży ogniowej". Teraz Humphrey gorzko żałował tych słów. Mogły go oddzielić od Białego Domu. Tymczasem jego główny rywal w partii demokratycznej wygrał prawybory w Indianie i Nebrasce, zajął w Oregonie drugie miejsce za McCarthym, miał zapewnione zwycięstwo w Południowej Dakocie i zbliżał się do kluczowego zwycię-, «twa w Kalifornii. "Musimy porzucić - mówił Robert - próżne marzenie o możliwości zdruzgotania sił nieprzyjaciela w Wietnamie lub zdławienia jego woli oporu". Ameryka nie była dojrzałym owocem, który mógł sam spaść do kosza Kennedy'ego. Ale senator z Nowego Jorku sądził, że wie, co trzeba zrobić, aby przyspieszyć proces dojrzewania. Nie była to radosna naiwność. W przeddzień głosowania w Kalifornii Robert Kenne-dy zauważył: "Myślę, że jeśli sytuacja w Stanach Zjednoczonych będzie trwała w obecnej postaci, nie obejdzie się bez bardzo tragicznych skutków. Podziały w naszym kraju pogłębiają się, a nienawiść i nieufność są stale". Czy był fatalistą? "Życie jest takie płoche - mawiał. - Los jest taki płochy". Niedługo przed zamachem zapytano go, co myśli o niebezpieczeństwie, które wynika z obcowania z tłumami podczas kampanii. Mieszając lód w szklance, Robert Kennedy odparł: "Nie ma sensu przejmować się. Jeżeli zechcą, to dosięgną... Nie mówmy o tym". PRZERWA NA DWIE MINUTY Śmierć senatora była szokiem dla Ameryki. Dopiero dwa miesiące upłynęło od chwili strzałów w Memphis, gdzie w podobny sposób zginął Martin Luther King. Miliony ludzi z napięciem śledziły nieustające sprawozdania telewizyjne. Elektronowa aparatura przekazywała do ich domów grozę tragedii i posmak szaleństwa