ďťż

... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Œpiewano jej piosenki | i kołysano. Matka nigdy tego nie robiła... ani nawet Lionel... Tysišce ršk dotykały kolan, włosów, głosy uspokajały, dodawały pewnoœci siebie. I nagle znalazła się w lesie pełnym elfów. Twarze pochylały się nad głowš Annę, usta szeptały słowa otuchy, odpędzajšc strachy poprzedniego życia, żeby mogła się odrodzić, 251 oczyœcić, stać kimœ innym, lepszym. Ręce poczęły rozpinać guziki, œcišgać ubranie, dotykać. Ktoœ wonnymi olejkami namaszczał jej ciało. Nasilajšce się dŸwięki ekstatycznej muzyki potęgowały doznania, gdy dwóch wprowadzajšcych pieœciło intymne miejsce Annę, aż płakała i œmiała się z rozkoszy. Do pokoju wchodziło coraz więcej œwiadków inicjacji. Siostry i bracia stworzyli kršg wokół wijšcej się w transie Annę. Rytm muzyki przywodził o szaleństwo. Jeden z braci podszedł do dziewczyny, stanšł między jej udami... Po nim podchodzili kolejno pozostali, aż wreszcie siostry zaczęły całować obolałe ciało Annę. Osunęła się w mrok, już nic nie czuła... Zapanowała cisza, było ciemno. Annę należała do wspólnoty. Kiedy się ocknęła, nie umiała zrekonstruować wydarzeń, rozpoznawała poszczególne twarze, ale nie pamiętała, co się z niš działo. Płaczšc, wycišgała ręce, tuliła się do nowych przyjaciół. Potwierdzeniem przynależnoœci do komuny była kolejna tabletka LSD. Annę stała się jednš z sióstr-mistrzyń rytuału. Przestała istnieć Annę Thayer, a narodził się Słonecznik, odżywiajšcy się porcjami kwasu, doznajšcy hipnotycznych transów dajšcych poczucie pełni szczęœcia. W trzy miesišce po przystaniu do grupy Słonecznik został przygarnięty przez Księżyca wysokiego, pięknego brata o płowych włosach, fizycznie podobnego do Lionela. Księżyc w każdš noc zabierał Słonecznik do swojego łóżka. Wszędzie chodzili razem, nigdy się nie rozstawali. — Słoneczniku, chodŸ do mnie — mawiał Księżyc. Annę doskonale wiedziała, jak go zabawić, które zioła mu podgrzać, kiedy przynieœć narkotyki, kiedy i gdzie go dotykać. Dzięki Księżycowi Słonecznik pełnił zaszczytnš funkcję namaszczania ciał nowo przybyłych mieszkańców Waller Street. Bardzo się przykładał do swoich obowišzków. Wyrazem uznania była dodatkowa tabletka LSD. Annę nie mogła się nadziwić, że wreszcie odnalazła radoœć życia i ludzi kochajšcych i kochanych. Powoli zapominała o marnoœci egzystencji w Beverly Hills, z każdym dniem coraz bardziej zapadały się w jej œwiadomoœci osoby kiedyœ będšce rodzinš. Pewnego wiosennego dnia Księżyc zauważył, że figura Słonecznika nieco się zaokršgliła. Oznaczało to, że Annę nie mogła już uczestniczyć w inicjacji. 252 — Nie płacz, kochanie — rzekł Księżyc, widzšc łzy w oczach Słonecznika. — Teraz musisz przygotowywać się do rytuału o wiele ważniejszego niż przyjmowanie nowo przybyłych. Nie martw się, my wszyscy będziemy z tobš, kiedy przyjdzie na œwiat Mały Księżyc. Od tego dnia Annę nie mogła zażywać kwasu, ale dostała pozwolenie wypalania tak dużo marihuany, jak tylko chciała. Z powodu cišży i trawki Słonecznik miał wręcz wilczy apetyt, zachwycajšc tym Księżyca. Annę miała już całkiem spory brzuch, gdy idšc po Haight Street, zobaczyła w tłumie twarz przypominajšcš jej kogoœ z przeszłoœci. Niestety, nie była w stanie skojarzyć sobie żadnego nazwiska. — Widziałam kogoœ, kogo znam — powiedział Księżycowi wystraszony Słonecznik. Księżyc wzišł to za oznakę wchodzenia na wyższy stopień narkotycznego wtajemniczenia. On także czasami widywał swš żonę i dziecko, którzy zginęli w katastrofie morskiej na krótko przed jego wyjazdem z Bostonu i przybyciem do San Francisco. Najczęœciej zdarzało mu się to podczas rytuału. Odkrycie Słonecznika nie zmartwiło go, ale przeciwnie, uznał, że to dobry znak, chociaż dopiero narodziny dziecka dadzš możliwoœć wzniesienia się na prawdziwe wyżyny Poznania. — Kto to był, maleństwo — Nie wiem, nie pamiętam jego imienia. Księżyc dał Słonecznikowi rzadki w tych dniach podarunek, pastylkę LSD. Mózg Annę został opanowany przez jedno imię — Jezus. Coœ jednak podszeptywało jej, że to nie był on. Księżyc patrzył na niš z uœmiechem. Jeszcze do urodzenia dziecka musiała się oszczędzać, dostawała tylko małe dawki narkotyków. Tyle, żeby nie zakłócić doznawanego oœwiecenia. Dziecko musiało przyjœć na œwiat zdrowe, by mogli się nim cieszyć. Wszystko wskazywało, że potomek został poczęty podczas rytuału. Dlatego dziecko otrzyma specjalne błogosławieństwa i zostanie nazwane „John". Słyszšc to imię, Słonecznik nagle uprzytomnił sobie, kim była osoba widziana na Haight Street. Rozdział dwudziesty trzeci esteœ pewien — zapytał Lionel z niedowierzaniem. Johnowi już dwukrotnie zdawało się, że zobaczył Annę, lecz za >każdym razem trop się urywał. Poszukiwania Annę po całym San Francisco trwały trzeci miesišc. John i Lionel czasowo porzucili naukę. Ward nie chciał słuchać o poszukiwaniach córki, a Bob i Mary Wells byli przekonani, że wyprawa do Frisco jak najbardziej leżała w interesie mężczyzn, przecież przy okazji mogli zawrzeć tysišce nowych znajomoœci w miejscowym œrodowisku homoseksualistów. Lionel nie dawał za wygranš, według niego Annę nie mogła być gdzie indziej. To miasto miało reputację raju uciekinierów, mekki, do której zmierzali wszyscy nie pogodzeni z losem, potem latami żyjšcy w komunach. Były ich tysišce. GnieŸdzili się w małych, brudnych, często zarobaczonych mieszkaniach, pomalowanych na dzikie kolory. Z reguły jedyne wyposażenie ich domostw stanowiły chodniki i œpiwory. Lionel instynktownie czuł, że Annę żyła w jednym z takich domów, pozostawała kwestia jej namierzenia. Wspólnie z Johnem codziennie, wzdłuż i wszerz, przeszukiwali ulice, ale bez rezultatu. Czas ich gonił, bo zobowišzali się powrócić do UCLA na letniš sesję egzaminacyjnš i nadrobić zaległoœci w nauce. — Jeżeli nie znajdziecie jej przez trzy miesišce, to dajcie sobie spokój — powiedział im Bob Wells na pożegnanie. — Nie macie żadnej gwarancji, że jest w San Francisco. Równie dobrze może być w Nowym Jorku albo na Hawajach. Lionel wiedział, że Bob się myli. Znał Annę. Był pewien, że tylko tam mogła się udać w poszukiwaniu miłoœci, której nigdy nie zaznała w rodzinie