... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
.. jeszcze żył, ale już miał za sobą swoją niespełnioną górską śmierć, nie mógł więcej chodzić, mógł tylko patrzeć. Patrzał w dwójnasób, w trójnasób, chłonąc wzrokiem to czym żył, a czego już niezadługo nie miał widzieć. Odchodzący tęskni do konkretu, do rzekomego konkretu, bo obraz widziany przez określonego człowieka jest wszakże niepowtarzalny, związany bez reszty z tym człowiekiem i jego doraźnym systemem psychicznym tudzież fizycznym (to w końcu jedno i to samo,), związany z jego kruchą strukturą, z pewnym układem elementów, który w identycznej postaci nie wróci już nigdy, przez całą wieczność (skoro Einstein twierdził, że wszechświat jest czymś zamkniętym, to czemuż by i wieczność nie mogła być zakończona). Odchodzący inżynier patrzył więc z owej zakopiańskiej ławki na coś, czego już nigdy nikt nie zobaczy, patrzył, oświetlając sobie ten widok przygasającą lampą wrażliwego postrzegania, która, jak to zwykle przy przygasaniu lamp naftowych, oliwnych lub nawet karbidowych bywa, potrafiła rozjarzyć się nagle snopem jaskrawych iskier, oświetlając obraz po raz ostatni, ale za to jakże mocno i dokładnie. I tutaj Roman przeczuwał jakąś analogię — czyżby jego nagle intensywne, zwielokrotnione widzenie niedostrzeganego zazwyczaj tła, owych czasowo i przestrzennie pogłębionych, ustawionych w wielowymiarowej perspektywie uroków i kolorów C..., prześwietlonych refleksami dzieciństwa i młodości, zaklętej w śpiewnej, zapomnianej kresowej polszczyźnie starszych mieszkańców dziwnego miasteczka, czyżby to wszystko, w zestawieniu z obsesyjnym zapamiętaniem się sprawą Białej Bluzeczki miało już być przejawem owej kurczowej, zawczasu przychodzącej tęsknoty do widzialnego świata, od którego się odchodzi? Kto wybiera się do ziemi, ten coraz bardziej kocha ziemię z tym, co się na niej znajduje, choćby z plażą w C... czy z rozległym warszawskim Placem Defilad. Roman nie był jeszcze stary, ale widocznie należało się już spieszyć, a przy tym przemyśleć sprawę, jak właściwie zachowuje się to nagle zwielokrotnione, zagęszczone tło w stosunku do jego zamysłu twórczo-rehabilitacyjnego, do dzieła. Już oto na początku tło owe wskoczyło mu. jakoś, poza świadomością, na pierwszy plan, narzucając się nie wiedzieć czemu swymi nieistotnymi przecież zmysłowymi szczegółami. Roman jechał kiedyś pociągiem z dwoma starymi księżmi i mimowoli słuchał ich rozmowy. Uderzyło go, że rozmawiali tylko o materialnych właściwościach i pochodnych przepływającego za oknem krajobrazu: o zbożu, żniwach, urodzajach, nawadnianiu i budowie dróg. Tak, starość delektuje się smako- 161 wicie •tym, z czym jest krucho i_ nietrwale związana, od czego ma niezadługo "odejść. Lecz tu właśnie rysowało się niebezpieczeństwo, subiektywne niebezpieczeństwo»dla zamysłu Romana, dla jego'książki: chciał przecież wzruszyć ramionami nad błęd- nością wydarzeń, rozgrywających się w-tej części świata, nie zaś nad żałosnym "dziwactwem starości, darzącej spóźnionym afektem konkret, z którego musi zrezygnować.'Uwaga, czyżby zamysł zmienił mu się nieznacznie, "mimowiednie, a może "w samym zamyśle tkwiła" już ¦starość, wszakże młodość żadnej dziwaczności nie dostrzega,'to co się'dzieje'uważa za normę —'inaczej przecież by się nie działo: uporczywe istnienie czegoś jest świadectwem jego normalności, jakież by mogło tu być inne, nie złudne świadectwo? Uwaga, mogą go oskarżyć, że nie rozumie świata bo jest już stary i to by była porażka,•klęska. Porażki takiej uniknął Poeta spod Moskwy,'musi jej uniknąć i on.;Musi wykazać, choćby na przekór wszystkim że w tej części kuli ziemskiej, niezależnie od czyjejś młodości czy starości, dzieją się teraz rzeczy nienormalne, tak jak nienormalny był biblijny Potop, zaraza molowa, Wojna Trzydziestoletnia, inkwizycja czy hitleryzm. Przypomniał sobie gdzieś widziany rysunkowy dowcip, zatytułowany: „W czasie Wojny Trzydziestoletniej". Rycerz w kolczudze mówi do dziewicy: — Możemy się pobrać, dostałem pięcioletni urlop. Otóż nie: nie będzie urlopu, bo NIE MA "TUTAJ NORMALNYCH ZAJĘĆ! ¦ I znów wracał do sprawy owego 'nagłego zasmakowania w zmysłowych lub raczej optycznych (po trochu też, jeżeli liczyć wiatr, dotykowych) urokach świata, nagłego przywiązania do kon- ' kretu. A może wiązało się to z nabytą przez lata nieufnością wobec słowa, po prostu z niewiarą w słowo, które kiedyś było przecież jego bóstwem. Stary człowiek, w milczeniu kontemplujący krajo- ,brazy i skąpo wydzielający mrukliwe urywki zdań, wie już, po latach doświadczeń, że słowo jest bezradne wobec złożoności świata, że jest wobec rzeczywistości czymś odrębnym, autonomicznym, linią wichrowatą, nie przecinającą się z zewnętrznym konkretem, lecz podążającą mimo niego, własną drogą, stąd bezcelowość rozmów o rzeczy tak wielopoziomowej i nieuchwytnej słowami, jak na przykład pejzaż