... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Poprawiaj mnie, Cieniu, jeśli popełnię jakiś błąd. Pod czas waszej ucieczki na Północ, kiedy Lemuria uległa za gładzie, ostatni szlachetni Lemurowie zabrali ze sobą trzy święte kamienie. Ponieważ zagrażało im niebezpieczeń stwo, ukryli niebieski szafir na „wysepce" wśród mocza rów i pozostawili Strażniczkę, aby nad nim czuwała. Cień skinął głową. Theresa podjęła: - W dalszej bezplanowej wędrówce musieliście dotrzeć na Islandię. Tam nawiązaliście kontakt z elfami i Starcem i właśnie tam zostawiliście drugi kamień, farangil. - Uznaliśmy to za konieczne, nasza sytuacja bowiem stała się naprawdę rozpaczliwa, byliśmy ogromnie wy cieńczeni i obawialiśmy się, że wkrótce zabraknie nam sił. A ponieważ elfy również okazywały zainteresowa nie farangilem, dla pewności pozostawiliśmy przy nim troje Strażników, tak by ani elfy, ani Starzec nie mogli dotrzeć do kamienia. Villemann miał wiele wątpliwości. - Ale dlaczego kardynał nie wiedział o istnieniu sza firu i farangila? Dlaczego wiedział o tym biskup Engel- bert, a kardynał nie? Cień odparł: - Jeszcze raz do głosu dochodzą Habsburgowie, mój niecierpliwy przyjacielu, oraz pojawiający się niemal wszędzie hrabia von Tierstein Starszy. Przekazał histo rię trzech klejnotów swoim synom, lecz ten z synów, który pozostał na Tiersteingram, umarł bezpotomnie, drugiemu najwidoczniej cała historia uleciała z pamięci i w ten sposób opowieść o niebieskim i czerwonym kamieniu przetrwała tylko w linii Habsburgów. - No tak - westchnęła Theresa. - Przebiegły Engel- bert podsłuchał opowiadania mego ojca. - Chciałbym coś uściślić - wtrącił Móri. - Drugi z sy nów hrabiego von Tierstein niczego nie zapomniał! Pamię tacie, co opowiadał nam Heinrich Reuss? Słyszał wszak o dwóch towarzyszących Słońcu kamieniach od Georga Wetleva, który przecież był potomkiem syna von Tierstei- na. Oczywiście starali się zachować to w tajemnicy. - Masz rację - przyznał Erling. - Ale ród Wetlevów już wymarł. -Tak. - Czy mogę mówić dalej? - spytała Theresa. Pokiwali głowami, przy rozmowie zapomnieli prawie o jedzeniu. - Czy tak naprawdę zastanawialiśmy się nad historią świętej księgi? - spytała księżna. - Tej, z której usiłuje my wydrzeć tajemnice? Co wiemy o jej losach? - Całkiem sporo - stwierdził Móri. - Sądzę jednak, że Cień będzie musiał uzupełnić naszą wiedzę. - Dobrze - zgodził się ich niezwykły przyjaciel. - Jak już wspomniałem, utraciliśmy ją w końcowym etapie na szej wędrówki. Skradły ją nam dzikie plemiona z Północy. - Tak, mówiłeś o tym - potwierdził Dolg. Złodzieje wkrótce się zorientowali, że księga przy nosi nieszczęście, pochowano ją więc z jednym z wo dzów. Długo, długo później, już w waszej rachubie cza su, rabusie, którzy ograbili grób, znaleźli księgę, bo przecież jej nie da się zniszczyć. Wpadła w ręce Heru- lów nad Bałtykiem. Ich ówczesny wódz, Visislav, miał żonę o imieniu Tiburnia z Nors Vei, czyli z Norwegii. Tiburnia zapragnęła księgi i spotkał ją marny koniec. Herulowie, Wandalowie, a później Goci przekazywali księgę w spadku kolejnym pokoleniom, nie rozumiejąc, że wszelkim nieszczęściom winna jest właśnie ona. Księga stała się świętością, wprawdzie nikt nie rozumiał z niej ani litery, lecz odczuwali wobec niej niezmierny szacunek i strach. Wszystkiego tego dowiedziałem się dzisiejszej nocy, czytając księgę czasu świata. Wiedzieli już, że oznacza to wędrówkę w pamięci, Cień bowiem potrafił „pamiętać" wydarzenia, chociaż sam nigdy ich nie przeżył. Zdawali sobie również sprawę, że gdyby znaleźli Słońce, oni także posiedliby tę zdolność. Znajomość tego, co nadnaturalne, była bowiem jedną z właściwości, jakimi obdarzało Słońce. Cień podjął opowieść: - Z Wandalami i barbarzyńcami księga przywędrowała na południe. Dość dobrze znamy jej los, a jeszcze lepiej od czasu, kiedy zły czarnoksiężnik Ordogno znalazł ją w mu rach miejskich Leon. Stało się to w dziesiątym wieku, a po nieważ niemal jednocześnie w tajemnym pomieszczeniu w zamku odkrył jeden z dwóch znaków Słońca i kod, mógł odczytać księgę, właśnie za pomocą kodu i przy znacznym udziale magii - bez tego za nic by mu się to nie udało. Nie znał wszak języka ani nawet naszych znaków. Potem za łożył Zakon Świętego Słońca. Podobne stowarzyszenie ist niało już w starożytnym Rzymie, utworzone przez dwóch dowódców po odnalezieniu przez nich znaków Słońca. Ale to była ledwie pierwsza, nieudana próba. Wraz z Ordogno rozpoczęła się długa epoka zła. To, co kiedyś w krainie Lemurów było piękne i czyste, zbru-kali teraz twardzi, okrutni ludzie. - No tak, bo wszystko to, co reprezentuje Słońce, przyciąga także podejrzane indywidua - wtrąciła Tiril. - Władza, bogactwo, nadprzyrodzone zdolności, a zwłaszcza umiejętność stawania się niewidzialnym... - Zapominasz o czymś. - Cień wbił w nią wzrok. - O mniej lub bardziej wiecznym życiu, o zwycięstwie nad śmiercią. - Tak - westchnęła Tiril. - Masz rację. To chyba jed na z głównych przyczyn zainteresowania rycerzy złoci stą kulą. - A przecież nic nie wiecie o Wrotach - mruknął Cień. Dolg podniósł rękę. - Jeszcze coś, Cieniu: Elfy i inne duszki przyrody, pół- -Lemurowie, czyli błędne ogniki, duchy - one wszystkie posiadają już te nadprzyrodzone zdolności, którymi ob darza Słońce: życie wieczne, zdolność przemieszczania się w dowolny sposób i stawania się niewidzialnym. Mogą też posiąść skarby, jakich tylko zapragną - dodał z uśmie chem. - A jednak rozpaczliwie tęsknią za Świętym Słoń cem