... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
6 Tłum. Andrzej Wirth. 15 W tym okresie zaczęliśmy bywać u Randala Clifta; zadzwonił on do Lyndy któregoś po-niedziałku z samego rana, pytając, dlaczego nie przychodzi na jego parties; tego wieczora spektaklu nie miała i koło szóstej wysiadaliśmy przed jego domem, piętrowym, w okolicach Maryland Avenue, za Kapitolem. Randal – mówiła Lynda (niedawno go poznała, bo blisko był z aktorami, młody literat) – ostatnio zaczął wydawać swe parties dwa albo trzy razy na tydzień po to, aby zapomnieć, że przed niecałym miesiącem opuściła go żona idąc żyć z Pau-lem Stevensem, najlepszym – jak dotąd – ich przyjacielem; nie miała nawet daleko, bo tylko się przeprowadziła na drugą stronę ulicy do podobnego domu, był on także piętrowy, a Ran-dal, gdyśmy wysiedli z taksówki i weszli do jego mieszkania, niewysoki, czarny, zaledwie po trzydziestce, ubrany w dżinsy, serdaczek meksykański, ze stopami (stawiał je nieco do środ-ka) w indyjskich sandałach impregnowanych naftą, na jeden palec, pokazał mi natychmiast ten dom po przeciwnej stronie: „Wiesz, Janusz, przed niecałym miesiącem opuściła mnie żo-na i poszła żyć z Paulem Stevensem, moim najlepszym kolegą, o, popatrz, tam mieszkają, w tamtym domu”. Dziś, to znaczy już po powrocie, w Warszawie, gdy myślę o tych tak częstych parties u Randala w okresie mego pobytu w Waszyngtonie, wszystko już mi się pomieszało, bywałem to sam, to z Lyndą w jego domu otwartym do tego stopnia, że za mojej pamięci musiała się przezeń przewinąć setka co najmniej osób. We wszystkich parunastu pokojach panował nie-bywały bałagan, po łóżkach poniewierały się dosłownie sterty ubrań i innej garderoby, a w kuchni tak wielkie stosy brudnych talerzy, filiżanek, garnków i innych naczyń nie mytych od tygodni, zapleśniałych, że kiedyś, chcąc coś wylać, długo nie mogłem odnaleźć dziurki w zlewie! Do kuchni zaś przylegała spiżarnia cała zapchana puszkami, konserwami, od podłogi po sufit, a w gigantycznej lodówce z nabazgranym koślawo napisem Food is love Randal trzymał zawsze stosy mięsa i lodów. Tym się to tłumaczyło, że po odejściu żony Randal zupełnie nie mógł znieść samotności i zaraz podał swój adres do takiej organizacji, gdzie zgłaszają się ludzie, którzy nie mają do-mów, bo wędrują po Stanach i po zagranicy, dziś są to zwykli hippiesi, indywidua młode, o oryginalnych poglądach i dziwnie poubierane, a przecież i oni także dachu jakiegoś potrze-bują. W zasadzie wolno było każdemu najeść się tu, odespać, choć się właśnie zdarzyło na dwa dni przed owym pierwszym party, w którym uczestniczyłem, że Randala ktoś okradł wy-nosząc cichcem maszynę do pisania, kamerę wartości trzystu sześćdziesięciu dolarów i cały sprzęt filmowy. Natychmiast po kradzieży Randal, zdenerwowany, zadzwonił do swego psy-chologa, by zamówić wizytę, i po południu jechał do niego czerwonym volvo ze wszystkich stron oblepionym kwiatami flower power. Rozmawiał z nim pół godziny (honorarium jak zawsze: pięćdziesiąt dolarów), lecz wrócił uspokojony (stay quiet, podobno powtarzał mu psycholog, jest to ich najskuteczniejsza metoda trankwilizowania), ale znowu w tym czasie zniknęły mu dwa magnetofony. Do tego wszystkiego Randal trzymał chyba z piętnaście kotów, to znaczy były wprawdzie tylko dwa stare koty i dwie kotki, czarna i szara, reszta to ich kocięta, małe były na górze, a stare łaziły po całym domu i wszędzie miały poustawiane talerzyki z fasolą i boczkiem w so-sie pomidorowym z puszek „Beans & Bacon”. Na górze, razem z kotami, mieszkali goście, ciągle się anonsowali i stale dzwonił telefon, że za chwilę przyjadą jacyś nowi; rzecz jasna, nigdy oni po sobie nie sprzątali, a znalazł się wśród nich bohater, co poprzedniego tygodnia napadł na bank w Los Angeles, już go kiedyś złapali, siedział w więzieniu, uciekł, więc zaraz z początku party Randal zwrócił się do nas, byśmy w czasie wizyty policji, co teraz każdej chwili mogło się przecież przydarzyć, byli cool (zimni), ale nic się nie stało, wiem tylko, że ten młodzieniec rano wyjechał dalej