... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Teraz na naszym małym skrawku pustyni zapadła cisza, a ja trochę odpocząłem i chciałem poznać wyniki ich działania. — Dwa złamania, o ile możemy stwierdzić, z tego jedno otwarte. Staraliśmy się, ale nie wiem, czy… niech to wszystko… niech to wszystko… — Zdenerwowany mężczyzna klęczący na piasku tuż przede mną, Sova—ri, milczał do chwili, gdy udało mu się opanować głos. Musiał zaczynać kilka razy, nim udało mu się udzielić odpowiedzi. — Jest nieprzytomny. Może i dobrze, bo musimy zrobić mu lepsze łubki, jeśli nam się uda. Mieliśmy tylko pochwy naszych mieczy. To nie najlepsze rozwiązanie. Domyślałem się tego. Słyszałem ocierające się o siebie kości, gdy dwaj wojownicy naciągali je i przekręcali, by ułożyć je na swoim miejscu. —1 nie mieliśmy nic do opatrzenia rany. Malver widział, jak w taką ranę wlewano rozgrzany olej, by uratować kończynę, ale że go nie mamy, musieliśmy to tak zostawić… —Nie dacie rady zrobić nic ponad swoje możliwości. — Bezskutecznie próbowałem zwilżyć wargi. Przypominały korę drzewa, a mój język łupek. W moim ciele zawsze brakowało wilgoci. Poczułem nagłą ulgę cienia, gdy potężny mężczyzna kucnął przy mnie i wcisnął pasek czegoś ciepłego, wilgotnego i miękkiego do moich ust. — Carroc — wyjaśnił. — Powinieneś go ssać. Zostało tylko trochę wody, więc Malver wyruszył na jej poszukiwanie. Uda się. Znaleźliśmy carroc, a w tego rodzaju wasilach zwykle są źródła. — Dziękuję. Gdzie jesteśmy? — Nie jestem pewien. Oceniając po słońcu, jechaliśmy ze sporą prędkością przez prawie godzinę, co oznacza, że możemy znajdować się jakieś osiem—dziewięć lig od Zhagadu. Ale nie mam pojęcia, w jakim kierunku. Burza zatarła nasze ślady. Jesteśmy w wasilu, bardziej piaszczystym niż kamienistym, i otaczają nas wydmy. — Zawahał się. — Liczyliśmy, że ty będziesz wiedział. Mojej wdzięczności za słodki, życiodajny miąższ pustynnej rośliny dorównywał jedynie podziw dla kapitana Sovariego. Drżał jedynie odrobinę, zbliżając się do człowieka, który właśnie wywołał burzę, jaka według Derzhich oznaczała gniew bogów. Na gwiazdy w niebiosach, wytrzymałem godzinę. Nic dziwnego, że sam czułem się jak gniew bogów. — Zrobiliśmy trochę cienia nad księciem. Oczywiście, możesz z niego skorzystać i ze wszystkiego, co… wszystkiego. — Jeszcze nie. Dziękuję. — Dobrze, że w ogóle istniałem. Poruszenie się było niemożliwe. — Czy jeszcze coś mogę dla ciebie zrobić? — Daj mi nowe ramiona — wyszeptałem. — Albo pożycz mi swoją skórę. — Skrzydła znikły wraz z resztkami melyddy, więc na szczęście nie musiałem się przemieniać z powrotem, ale podtrzymujące je mięśnie nadal drżały. — Albo odrobinę czasu. — Jakiś rok. —Nigdy nie wiedziałem… krąg ognia… burza… nawet nie wiem, jak to powiedzieć… — Jego głęboki głos drżał nieco. — Wiesz, nie wszyscy byli niewolnicy umieją coś takiego. — Sam nie byłem pewien, jak mi się to wszystko udało. — Nawet od tych, którzy potrafią, wymaga to sporo wysiłku. Roześmiał się smutno. — Książę będzie zły jak zapędzony w pułapkę kayeet, że wyciągnęliśmy go z walki. Wygląda na to, że umiesz o siebie zadbać, ale mam nadzieję, że ochronisz też mnie i Malvera. Zdołałem unieść głowę tak, by ujrzeć wysokiego mężczyznę leżącego bez ruchu na piasku, okrytego cieniem rzucanym przez zakrwawiony biały płaszcz rozpięty na dwóch mieczach. — Ucieszyłbym się, gdybym usłyszał jego przekleństwa. Sovari szybko spoważniał. — Ja również, ja również. Tylko żyjący człowiek potrafił ryczeć tak, jak spodziewaliśmy się tego po Aleksandrze. Kapitan poszedł sprawdzić stan księcia, a ja znów zapadłem w sen. Kiedy się obudziłem, drżałem w zimnie pustynnej nocy. Ktoś zarzucił na mnie haffai, ale wiatr zsunął płaszcz, który teraz zakrywał jedynie jedno ramię. Zastanawiałem się, czy warto zmusić się do poruszenia, by znów się nim okryć, kiedy usłyszałem głosy. — …tam konie o brzasku, by przyniosły wodę. Mogłyby też przyciągnąć drewno, ale nie mam pojęcia, jak odetniemy kawałek na dobre łubki. Gdybym nie stracił tego cholernego topora… Przeklęci Hamra—schi. — Pełen napięcia, zmęczony głos należał do Malvera. — Może Seyonne’owi uda się go odciąć — stwierdził Sovari. — On nie potrzebuje narzędzi. — Niech nas chronią bogowie ciemności, kapitanie. — Malver ściszył głos. — Kim on jest? — Myślę, że właśnie to powiedziałeś, przyjacielu