... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Wstali kolejno i ruszyli bruzdą do końca kartofliska, gdzie zaczynały się krzewy. Tutaj przespali się nieco, by przed wschodem słońca ruszyć w dalszą drogę. Teren przed nimi układał się faliście. Wspinali się na niskie pagórki i schodzili w rozległe doliny, pokryte siatką uprawnych pól. Można było rozpoznać kilka gatunków ziemskich warzyw oraz jakieś miejscowe rośliny, posadzone w równych rzędach. Tam, gdzie grunt obniżał się, leżały miejscami szare płaty mgły. Gęstszy tuman okrywał brzeg jeziora. Słońce nie 194 wzeszło jeszcze, oświetlając spod horyzontu wiszące nisko obłoki i nadając im pomarańczowożółty odcień. Gdy stanęli na szczycie kolejnego pagórka, oczom ich ukazał się zarys sporego wzniesienia, ciągnącego się poprzecznie do ich drogi. Po lewej stok wzgórza wyłaniał się dość stromo z gąszcza zarośli i wspinał do szczytu widniejącego wyraźnie na tle nieba. Dalej, na prawo, w kierunku jeziora, stok opadał łagodnie, zanurzając się w gęstszą mgłę. Po prawej stronie szczytu, nieco poniżej, rysowała się ciemna bryła jakiejś obłej, prawie kulistej budowli. Przypominała ogromną ludzką głowę, zwróconą twarzą ku jezioru. Poniżej, na prawo od niej, od połowy widocznej części stoku aż do zamglonego podnóża można było dostrzec kanciaste zarysy mniejszych brył, rozmieszczonych tarasowate na różnych poziomach. To musiały być domy osiedla. - Wygląda zupełnie nieźle - powiedział Silva, zatrzymując się obok Slotha. - Bardzo ciekawe rozwiązanie urbanistyczne. - Co to jest, tam, pod szczytem? Wygląda jak ogromne popiersie - zastanawiał się Achmat, wytężając wzrok. - Zdaje się, że widzę zarys ludzkiego profilu. - Idziemy! - przynaglił Sloth. Za ich plecami wstawało słońce. Jego promienie rozświetlały stok wzgórza, wydobywając z niego szczegóły kształtów poszczególnych budynków. Mgła znikała szybko, osuwając się w dół stoku, jakby wycofywała się nad wodą. - Widzisz, komandorze! Poradzili sobie bez niczyjej pomocy. Jest im tu naprawdę dobrze. Czuję, że napiszę ten raport... Szli dalej w kierunku wzgórza, schodząc teraz na rozpościerającą się wokół niego płaszczyznę. Szczegóły zabudowań widać było coraz lepiej. Bryła pod szczytem wzgórza okazała się rzeczywiście ogromnych 195 rozmiarów posągiem przedstawiającym ludzką głowę. Poniżej stały okazałe budynki z kamienia i drewna, o matowo połyskujących oknach. Było ich kilkadziesiąt, stojących luźno i otoczonych zielenią. Niżej, u podnóża stoku, budynki były skromniejsze, rozmieszczone ciaśniej przy wąskich uliczkach. Mogło ich być kilkaset, lecz trudno było się zorientować w dokładnej ich liczbie, bo okalały wzgórze i część ich ukryta była po drugiej jego stronie. - Pięćdziesiąt lat, to bardzo długo. Pracowici ludzie mogą w tym czasie zbudować wspaniałe rzeczy - zachwycał się Silva. - Niepotrzebnie obawialiśmy się o nich. Mieszkają tu lepiej, a przynajmniej nie gorzej niż na Ziemi. Wszystko zmienili od czasów, które nasz Pradziadek opisał w swoim dzienniku... Sloth wciąż milczał, patrząc w kierunku cofającej się mgły. Rzedła coraz bardziej i teraz przebijał przez nią jakiś regularny, geometryczny rysunek jaśniejszych plam rozmieszczonych wzdłuż prostych linii wokół centralnego, kwadratowego pola, na płaszczyźnie ciągnącej się między wzgórzem a brzegiem jeziora. Słońce wyszło zza chmur, od lądu nadbiegł suchy, ciepły powiew. - Popatrzcie tam - powiedział Sloth, wskazując ręką. Achmat i Silva oderwali zachwycony wzrok od wesoło podświetlonej słońcem dzielnicy willowej i spojrzeli w prawo. Spod woalu rozpływającej się mgły wynurzały się długie rzędy ciasno obok siebie ustawionych szarych kopczyków. Wokół nich widać było poruszające się postacie ludzkie. - To są właśnie ci pracowici ludzie, o których mówiłeś - powiedział Sloth, ujmując Silvę za ramię. -Oni zbudowali te piękne domy. 196 Wszyscy trzej stali teraz, zwróceni twarzą w stronę jeziora. Mgła zniknęła zupełnie, odsłaniając ciągnące się, jak okiem sięgnąć, wzdłuż brzegu jeziora, nie kończące się rzędy tysięcy szarych, niskich lepianek. - Czy nadal sądzicie, że nasza podróż nie była potrzebna? - Sloth uśmiechnął się smutno, nie odrywając oczu od osiedla. - Owszem, dużo się zmieniło przez tych pięćdziesiąt lat. Tylko że zmiana nie zawsze musi oznaczać poprawę. Dla tych na dole zmieniło się niewiele... Może tyle tylko, że zdążyli oblepić gliną swoje szałasy z gałęzi... - Jak oni to robią? - mruknął Achmat, wskazując głową wzgórze. - Jak zmuszają tych ludzi do pracy i posłuszeństwa? Przecież... chyba już nie mają nic do dawania... - Na pewno. Teraz raczej... biorą, niż dają. - Ale dlaczego... ci ludzie... godzą się na to? - Nie ma trwalszych systemów niż te, które opierają się na fałszu. Zadaj parę pytań któremukolwiek z nich, a dowiesz się niespodziewanych rzeczy... - Co zrobimy dalej, komandorze? - Rozdzielimy się. Ukryjcie porażacze pod kombinezonami. Myślę, że poradzimy sobie w pojedynkę. Czy każdy ma pojemnik z gazem i filtr do oddychania? W porządku. Ty, Achmat, pójdziesz do dzielnicy willowej. Silva, pokręci się w okolicy tej... głowy pod szczytem. Nikomu ani słowa o nas, żadnych wyjaśnień, tylko słuchać i rejestrować. Sprawdzimy łączność. Poprawił odbiornik w uchu i przekręcił mikrofon imitujący zapięcie kombinezonu na piersi. - Idziemy - powiedział. - Środków obronnych należy używać tylko w ostateczności. Gdy dam sygnał, spotkamy się w tym miejscu. 197 Wąską, piaszczystą uliczką Sloth wyszedł na kwadratowy plac, rozciągający się pośrodku osiedla