... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Wieczór już nadszedł, na ciemnym niebie jaskrawo odbijały się płomienie i fantastyczne ich kształty daleko rozświecały załomy skał i zieloną dolinę błękitną powłóczyły barwą. A raz płomień podobny był do palczastej dłoni szatana rozsiewającego w powietrzu iskry, jak miliony zaklętego złota, to znów dym podobny był do węża wijącego się w górę, rosnącego do nadzwyczajnej wielkości, a nad nim jakby ulatywała postać Tholdena - i Sędziwoj szybko odwrócił oczy od pożaru w drugą stronę. Tam jasny księżyc srebrzystą siatką powłóczył nurty Renu i cichym światłem błogosławił dachy skromnych chat wieśniaczych i krzyże stojące obok drogi otaczał wieńcami bladych promion. I dwa te światła, pożaru i gwiazd, były jakoby władze dwóch przeciwnych sobie pierwiastków: złego i dobrego; a zarazem ten pożar przemawiał do duszy jego, jakby był symbolem zniszczenia marzeń o szczęściu, z tej pory, dla której jedynie warto żyć na ziemi - młodości! Przypomniał sobie przepowiednią Kosmopolity o zniszczeniu świątyni i tajemna jakaś trwoga wstrzęsła nim. Obejrzał się dokoła, nierad był sam zostawać ze swymi myślami. Wkrótce dał się słyszeć tętent konia i Jan, wiodąc za sobą drugiego konia luźnego, przybiegł przed kuźnią; Sędziwoj z radością go powitał. - Ach, panie! - zawołał służący, patrząc na miasto i żegnając się - Bogu najwyższemu niech będzie chwała; w szczęśliwą godzinę przyszła panu chęć porzucenia tego bezbożnego gniazda! Uciekajmy czym prędzej, póki czas, licho nie śpi, a to przestroga Najwyższego! - Cóż się stało? - zapytał Sędziwoj. - Teraz pana śledzą, szukają na drodze. Co się stało, abo pan nie wie? Rano, jak tylko pan kazał mnie uwiadomić, co mam robić i gdzie znaleźć, pobiegłem na miasto kupić konie. Patrz no pan, ten białonóżka, jak na niemiecką szkapę, niezłe bydlątko... - Cóż dalej - przerwał niecierpliwie Sędziwoj. - Otóż, kupiwszy konie od Niemca, przybiegam do domu, pana nie ma! Gospodyni wyszła i ja też poszedłem na rynek. Kupa ludu, jak zwyczajnie we święto, gromadziła się, ale coś między nimi szły szepty i namowy nie tak, jak zwyczajnie. Na niebie zabierało się na srogą nawałnicę, i dobrze. Wystaw sobie pan, kupa bezbożnych namawiała się, jakoby przeszkodzić nabożeństwu i wszcząć zamieszanie. Ja przed kościołem tylko się pomodliłem Panu Bogu. Gdy wtem oto pioruny zaczęły bić i w czasie nabożeństwa grom uderzył w kościół. Tłok, wrzawa, Boże ratuj! - podwoje lud, cisnąc się, zawarł, co tam naginęło! Wiadomo to; od piorunu ognia niczym nie ugasi, a tu się tak zajęło by siarka. Przypadam ja do domu, a tu lament, hałas. Wie panicz - ta chorowita gospodyni nasza, matka tej ładnej dziewczyny, spaliła się w kościele. Abo to ona jedna, teraz tam biedacy liczą, szukają się, każda rodzina ma kogoś, co nie dostaje! - Jak to! - zawołał Sędziwej - Beata Tholden zginęła? - Tak, panie, jak tu żyw stoję, i nie jedna ona. Mnóstwo ludzi się podusiło i popaliło w tym natłoku, a wielu wieża, jak spadła, zabiła. Panie Boże, ciężkie twoje dopuszczenie! - A córka jej, Arminia? - Ta jakoś przypadkiem, widno już takie było przeznaczenie, onego dnia nie była w kościele i ocalała. Ale i ona się zaraz, Bóg wie, kaj podziała i to jakby cud. Bo tylko com ją widział, cała była we łzach, ledwiem ją utrzymał, aby niebożątko w taki tumult i ulewę nie biegło, miałem sam wyjść, aż tu nadszedł ten wysoki cudzoziemiec, ten książę, czy co to za jeden, co to ludzie o nim szeptali że... już mnie pan rozumie, że ma związki ze złym - otóż on kazał mi iść precz