... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
.. — i widząc błagalny wzrok Sierioży, zawahał się. — Myślę, że pani Julia sama da sobie radę z dokumentacją. Weźmiemy dwie łodzie. W jednej ja, Burstein, Zagraniczny. W drugiej Kiesza, Sierioża, narzędzia i żywność. Trzeba znaleźć kasyteryt, zanim nas siłą oderwą od ziemi. Są pytania? Pytań nie było. 13 Srebrzyście połyskujący boeing, odbywający regularny rejs na trasie Seattle — Honolulu sprawnie wypuścił z brzucha podwozie nad rozsypanym po morzu szmaragdem wysp i tak ostro zszedł do lądowania, że malutka leciwa lady w słomkowym kapelusiku ze sztucznymi kwiatkami zabobonnie przycisnęła rękę do medalika ze świętym Krzysztofem na piersi — było to pierwsze lądowanie w jej życiu. Na kolanach podskakiwał pleciony koszyk z pokrywką. Tego koszyka za nic nie chciała oddać na bagaż ani zostawić w przejściu, chociaż nakłaniały ją do tego uprzejme stewardesy Pan American, poruszające się jak baletnice. Z jakim-że zdziwieniem uniosłyby brwi, gdyby im powiedziano, że w tajemniczym koszyku spoczywa ni mniej, ni więcej tylko pięć tuzinów jaj, z których każde jest starannie owinięte w kleenex. Trzeba przyznać, że jaja były rzeczywiście piękne — duże, wiejskie, bez tej podejrzanej bieli, jaką mają jaja z wylęgarni, oblepione źdźbłami słomy z grzędy i nawozu. Lady miała małą ptasią farmę w pobliżu Seattle i jaja, świetnie ponoć wpływające na struny głosowe, wiozła synowi — młodemu piosenkarzowi rockowemu, który zaprosił ją na swój pierwszy koncert galowy w Honolulu. Ku jej zaskoczeniu, on sam nie przyjechał po nią na lotnisko, podbiegł do niej natomiast kudłaty dryblas w trykotowej koszulce z portretami jej- syna oraz innych młodzieńców z grupy rockowej, która nosiła nazwę „Ogoniaści". Dryblas przedstawił się jako menażer, a je- 188 go włochate, łuszczące się od opalenizny ręce sięgnęły po koszyk — chciał pomóc. Patrząc na wyświechtane zamszowe szorty, nieprzyzwoicie obnażające włochate nogi, daremnie usiłując zgadnąć, jakie też oczy kryją się za lustrzanymi szkłami na czerwonym obłupio-nym nosie, lady instynktownie przyciągnęła koszyk do siebie, wskutek czego koszyk się otworzył i jaja, jedno za drugim, wypadły na marmurową mozaikową posadzkę portu lotniczego, zamieniając się w żółto-białą maziugę. Menażer nie stracił przytomności umysłu, jakby przez całe życie witał na lotniskach takie właśnie damy przewożące boeingami prawdziwe farmerskie jajka. Dał dolara hawajskiemu sprzątaczowi, który wyrósł obok jak spod ziemi, z godnym uznania szacunkiem dla darów natury podniósł kilka cudem ocalałych jaj, włożył je z powrotem do koszyka i sam go teraz poniósł. Odebrał z przechowalni staromodną walizkę, dla pewności opasaną rzemieniami, skłonił lady, by poszła za nim, i ostrożnie umieścił ją w czarnej, rozgrzanej z zewnątrz, lecz ożywczo chłodnej wewnątrz limuzynie, gdzie siedziały już trzy inne damy, które przyleciały różnymi samolotami o tej samej mniej więcej porze na występy swoich synów. Wszystkie z godnością i powściągliwym zadowoleniem zawierały znajomość w limuzynie. Jedna była wielodzietną matką z Detroit, żoną robotnika obsługującego taśmę w fabryce samochodów, druga pracowała jako pomywaczka w Holliday Inn pod Nashville i nie wspomniała o ojcu swojego syna, trzecia zaś była wdową po minerze kopalni w Arizonie. Wszystkie leciały samolotem po raz pierwszy w życiu; bilety przysłali im synowie. Za szybami limuzyny z szaloną szybkością pędziło słynne miasto — hotel, sztuczny wieżowcowy raj, zbudowany tam, gdzie był kiedyś raj prawdziwy; a na upstrzonych reklamami ulicach roiło się od afiszów i z afiszów patrzyły twarze synów tych kobiet, których czerwone spracowane ręce zdradzały prawdę o ich życiu, tak niepodobnym do życia ludzi, przyjeżdżających do Honolulu, żeby uprawiać surfing i z rozpołowionego ananasa sączyć przez słomkę rumowy poncz, serwowany na plażach przez czekoladowych kelnerów w kąpielówkach. Menażer nagle uderzył się w czoło, kazał kierowcy stanąć, sięgnął do bagażnika, przystroił każdą z matek 189 w naszyjnik z kolorowych hawajskieh muszelek i damy zaczęły je oglądać, śmiejąc się jak dziewczęta. Siedzący obok kierowcy menażer widział w lusterku rozpromienione naiwną radością twarze zmęczonych kobiet, czarodziejską mocą Pan American dostarczonych nagle na wspaniałe święto — spotkanie z synami, i zobaczył twarz swojej matki — kasjerki u W^olwortha w Salt Lakę City -^ mieście mormonów, gdzie nikt nie bierze do ust alkoholu, ale gdzie są najlepsze na świecie lody. Pomyślał, że jest łajdakiem, bo tyle lat nie widział matki, i że jest świnią, bo wymyślił ten przyjazd matek swoich rock-chłupców tylko dla reklamy, Energicznie stłumił w sobie sentymenty, które szkodziły jego działalności. „Ogoniaści" byli jego tworem, jego szansą. Skompletował tę grupę przed dwoma laty na festiwalu zespołów szkolnych. Przez rok trzymał ich pod kluczem w wynajętej za psi grosz, zaniedbanej willi w Kalifornii, pracując nad programem muzycznym, tresując chłopców jak młode psy zdatne do tego, by na zawołanie skoczyć na publiczność i chwycić ją zębami za gardło. Zapożyczył się po uszy, by „przygotować grunt" na rynku muzycznym, za pośrednictwem przekupionych krytyków puszczając w obieg pogłoski o nowej muzycznej superbroni jądrowej. Potem bez pośpiechu zaczął prezentować swoich „Ogoniastych" w radiu, w telewizji —. nie za często, żeby słuchaczy nie nakarmić do syta, a już w żadnym wypadku nie przekarmić