... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
– Czyżby pani doktor ufarbowała włosy? Jeśli tak, to trzeba przyznać, że wyglądają doskonale. Oj, chyba na coś się zanosi. Zgadłaś, Gil. Szkoda tylko, że nie mogę ci powiedzieć, na co. Z basenu wyłonił się czteroletni blondasek, cały mokry, uśmiechnięty od ucha do ucha. Podbiegł do mamy, przerywając nam rozmowę, ale zrobił to z takim wdziękiem, że nie wydawał się niegrzeczny. Michael miał zaledwie dwa lata, kiedy jego ojciec umarł na chorobę wieńcową w szpitalu komunalnym w Boulder. Mimo to tragedia nie odbiła się negatywnie na psychice dziecka. – Co, robaczku? – spytała Gil. – Przywitaj się z ciocią Frannie. – Cześć, ciociu! – promieniał Michael. Pochyliłam się i pocałował mnie. Naprawdę prześliczny z niego robaczek. – Bawię się w fokę – oznajmił. – Moje focze imię to Czarny Nos. A to... – powiedział, wskazując nadmuchiwany ponton – ...jest Islandia. Fajnie, co? – Tylko, żebyś się nie przeziębił – odparłam z szerokim uśmiechem. – W Islandii jest bardzo zimno. Michael zeskoczył z deski do basenu i zwinnie, niemal bezszelestnie wśliznął się do wody. – Jest taki milutki – powiedziałam. Gillian znów spojrzała mi głęboko w oczy i coś tam wypatrzyła. Widziałam, jak pracuje jej umysł. – Zakochałaś się – stwierdziła oskarżycielskim tonem. – Tak, oczywiście. Jestem tego pewna. – Nie. Nie ma mowy. Daj sobie spokój – zaprzeczyłam, krzywiąc się. – Oczywiście, że się zakochałaś. W tej chwili powiedz... co, Michael? Dobrze, zmierzę ci czas. Nigdzie nie odchodź – rzuciła do mnie. – Przejrzałam cię na wylot. Gillian przeszła na drugi koniec basenu. Naprawdę była w doskonałej formie. Wyciągnęła przed siebie rękę ze stoperem. – Na miejsca, gotowi, start. Czarny Nos dał nurka i przepłynął pod wodą niemal pół długości basenu. Wreszcie tuż za Islandią wynurzył się na powierzchnię. Trochę kręciło mi się w głowie. Boże, ależ miałam wieści. Miałam ochotę krzyknąć do przyjaciółki: „Może chcesz usłyszeć historię o innym niesamowitym dzieciaku? O niezwykłej małej dziewczynce? Chętnie opowiem ci o niej; jest przemiła i dowcipna – i potrafi śmigać nad czubkami drzew nie dostając przy tym zadyszki”. – No, Frannie, mów. Lepiej sama mi powiedz, co się z tobą dzieje – ostrzegła Gillian, siadając na krzesełku obok mnie – bo i tak wszystkiego się dowiem. Dlatego mów. Przyznaj się. – No cóż – zaczęłam – skoro tak, to oszczędzę sobie mąk. Może rzeczywiście troszeczkę się zakochałam. Powiedziałam jej wszystko o Kicie, a przynajmniej to, co mogłam. Oczywiście, ani słowem nie wspomniałam o Max. Nie zdradziłam też, że Kit jest z FBI. ROZDZIAŁ 67 Kit był zaniepokojony i jeszcze bardziej spięty niż zwykle, a do tego dostawał mdłości. Dawało mu się we znaki coś, co w żartach określał mianem „FBI-chandry”; była to pewna słabość, kontrastująca z jego hardym na co dzień charakterem. Cały dzień spędził z małą Max, starając się zachować stoicki spokój. Miał nadzieję, że dziewczynka da mu jakieś wskazówki co do jej pochodzenia. Jak dotąd, nic z tego. Skontaktował się z biurem Petera Strickera; jak się okazało, o doktorze Franku McDonoughu mogli mu powiedzieć niewiele ponad to, że pracował z Jamesem Kimem w Kalifornii, a tyle Kit już wiedział. Poprzedniego dnia zagonił do pracy wszystkich swoich znajomych z Waszyngtonu i Quantico, ale nie udało im się znaleźć nic szczególnego. Nie było dobrze. Kit znalazł się w paskudnej sytuacji. Powinien powiedzieć Strickerowi o Max, ale coś go przed tym powstrzymywało. Może szósty zmysł, choroba psychiczna, albo podświadome dążenie do zniszczenia własnej kariery. Tak czy inaczej, szefowie z FBI, w odróżnieniu od niego, nie przykładają szczególnej uwagi do emocjonalnego aspektu pracy. Kit był świadom, że wielu ludzi uznałoby jego metody śledcze za niewłaściwe, ale nikt spoza FBI nie wiedział, jak Biuro działało naprawdę. Nikt obcy nie doświadczył tego na własnej skórze. Nikt też nie widział pogardliwej miny Petera Strickera, nie słyszał nuty cynizmu pobrzmiewającej w jego głosie. Kiedy Frannie wróciła od przyjaciółki, Gillian, zjedli kolację we troje. Tego wieczoru znów było spaghetti. Frannie wydała się bardziej rozluźniona niż zwykle. Po kolacji wybrali się na spacer w świetle księżyca. Max jak z rękawa sypała nazwami większości oglądanych po drodze drzew, kwiatów i krzewów. Wyglądało na to, że kiedy się rozkręci, lubi mówić. – Niesamowite – zdumiała się Frannie. – Więcej wiesz o tym lesie niż ja. – Dużo czytam – odparła Max i wzruszyła ramionami. – A poza tym łatwo wszystko zapamiętuję. – Czy w „Szkole” miałaś jakieś lekcje? – spytał Kit, kiedy zawrócili w stronę domku