ďťż

... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Czy to nie głupie? - Jaqe to prawdziwy skarb - odparła Louise. - Ale nawet ona może czasami powiedzieć coœ głupiego. Zwłaszcza wtedy, gdy zwija się z bólu. - Wiem. wiem - powiedziała Laurie. - Chodzi o to, że... - Zgarbiła się, jakby chciała schować się między własnymi nogami. - Chodzi o to, że ona miała rację. - Co takiego? - To znaczy, nic nie zrobiłam. Nawet nie znam tej kobiety. Ale pomyœlałam o tym. - No to co? - wzruszyła ramionami Louise. - Kurczę, Jaqe wyje z bólu, niemal traci zmysły, a ja w tym czasie chcę wyrwać jakšœ laskę. - Daj spokój. Przecież nawet nie wiesz, czy była lesbijkš. - Była - powiedziała Laurie, a Louise się rozeœmiała. - Zresztš, nie w tym rzecz. Myœlałam o niej, a nie o Jaqe. - Jasne - westchnęła Louise. - Musisz myœleć o Jaqe przez cały czas. Niech się Bogini nad tobš zlituje, jeœli masz fantazje na temat kogoœ innego. - Ale czy w takiej chwili nie powinnam o niej myœleć? - A nie myœlałaœ? Przecież zadręczałaœ się myœlami o niej. - Sama nie wiem - odparła Laurie. - Czasami wydaje mi się, że myœlę tylko o sobie. - Na tym polega bycie człowiekiem. A kobiety sš ludŸmi. MężczyŸni przez cały czas mogš myœleć tylko o sobie. Co innego kobiety. My mamy na pierwszym miejscu stawiać wszystko inne. - Daruj sobie, dobrze? - powiedziała Laurie. - Wiesz, przez cały ten czas, kiedy Jaqe trzymała mnie za rękę i jęczała, ja żałowałam, że nie jestem gdzie indziej. Czułam, że wszyscy się na mnie gapiš, bo nie jestem mężczyznš. Żałowałam, że nie mogę zapaœć się pod ziemię albo skinšć czarodziejskš różdżkš. - Kobiety nie majš różdżek. Kobiety majš kuferki. Laurie uœmiechnęła się. - Tak. Biedna Jaqe. Powinna była użyć czarodziejskiego kufra. Te cholerne ćwiczenia oddechowe. Na gówno się zdały. - Jesteœ po prostu œmiertelnie tym wszystkim przerażona - stwierdziła Louise. - W sumie wcale się nie dziwię. - Lepiej powiedz, co my poczniemy z tym dzieckiem? - To, co wszyscy inni. Wychowacie je. Oszalejecie na jego punkcie. Będziecie je bujać na kolanie. Stroić w falbanki i z dumš obwozić po okolicy. - Dzięki Bogu przynajmniej, że to dziewczynka. - Dzięki Bogini - sprostowała Louise i obie się rozeœmiały. - Przytul mnie - powiedziała po chwili Louise. Laurie rozejrzała się na wszystkie strony. - Nie przejmuj się. Nikt się tym nie zainteresuje. Możesz fantazjować sobie na mój temat, ile wlezie. Masz na to moje pozwolenie. Bo ja z całš pewnoœciš będę fantazjować o tobie. Laurie znów się rozeœmiała i wycišgnęła do Louise ręce. -Gratulacje, mamusiu - wyszeptała Louise, obejmujšc jš. Laurie uœmiechnęła się. - Nie nazywaj mnie tak - powiedziała. - Pamiętaj: nigdy tak do mnie nie mów. Niedaleko Laurie i Louise siedział, w otoczeniu mężczyzn w czarnych garniturach i filcowych kapeluszach, staruszek o szarobiałej brodzie, która sięgała mu do połowy piersi. Na głowie miał cylinder - zupełnie jakby wybierał się na œlub. Gdy wstał, jeden z mężczyzn ukłonił się i pocałował go w rękę. Podczas gdy Laurie spoglšdała na mężczyzn z mieszaninš fascynacji i odrazy, Louise odważyła się do nich podejœć. I choć mężczyŸni momentalnie zagrodzili jej drogę do swego przywódcy, udało jej się popatrzyć między nimi. - Moja przyjaciółka właœnie została matkš - powiedziała - i trochę się denerwuje. Czy mógłby jš pan pobłogosławić? - Louise! - krzyknęła Laurie i podbiegła, by jš odcišgnšć od mężczyzn. Staruszek nic nie powiedział. Patrzył tylko na nie z zaciekawieniem. Œwiatło w sali raziło Jaqe w oczy. Zobaczyła kobietę w sukni ze skrawków materiału, uœmiechajšcš się i otwierajšcš ku niej ramiona. Jaqe chciała do niej podbiec, ale nie mogła się ruszyć. Najwidoczniej zjadła lub wypiła coœ, co odebrało jej władzę w nogach. Włosy kobiety wyglšdały, jakby płonęły, ramiona zaœ były gigantyczne. - Nie! - krzyknęła Jaqe i usłyszała, jak szepcze: - Nie pójdę. - Kochanie? - rozległ się znajomy głos. - Skarbie, to ja. - Laurie? - spytała Jaqe. Udało jej się podnieœć dłoń. Laurie złapała jš, nim opadła. - Czeœć - powiedziała Jaqe. Głupio się czuła. Zastanawiała się, czy Laurie płacze. Œwiatło i hałas utrudniały widzenie. Laurie pochyliła się i pocałowała koniuszki jej palców - nie tak, jak wtedy, gdy robiła to pierwszy raz, choć podobnie. Uœmiechnęła się. - Jak się czujesz? - spytała. - Chyba dobrze. Gdzie dziecko? Chcę, żeby tu było. - Wszystko w porzšdku - uspokoiła jš Laurie. - Jest na oddziale noworodków. - Jest zdrowe? - Jak koń. Ponad trzy kilogramy żywej wagi. Ma malutkie paluszki u ršczek i stopek, i właœnie mocno œpi, œnišc o mamusi. Jaqe próbowała się rozeœmiać (Laurie mówi tak słodko o jej dziecku!), ale sprawiło jej to zbyt dużo bólu. Z wysiłkiem przewróciła się na bok. - Połóż się koło mnie - poleciła, klepišc poœciel. - Daj spokój, kochanie. Nie powinnam... - Zamknij się - przerwała jej Jaqe. - Nikomu to nie będzie przeszkadzać. Jeœli mnie w tej chwili nie przytulisz, zacznę krzyczeć i rozerwę sobie szwy. Laurie przysiadła zjedna nogš na łóżku, a z drugš na podłodze, niczym aktorzy w starych filmach, gdy jeszcze obowišzywała cenzura obyczajowa. Objęła Jaqe, która przywarła do jej piersi, jak dziecko łaknšce mleka. ROZDZIAŁ CZWARTY DZIECKO NA ULICY Dały dziecku na imię Kathryn. Kathryn Alice Lang. Kate, upierała się Jaqe. Nie Kathy, nie Kšty, a po prostu Kate. Rzecz jasna, wybrały imię jeszcze przed narodzinami. Wtedy też udały się do prawnika Marka, żeby spisać dokument ustanawiajšcy Laurie prawnym opiekunem dziecka. - W razie jakby co... no, wiesz... - powiedziała Jaqe i dodała, że jeżeli tego nie zrobiš, jej rodzice będš chcieli zagarnšć dziecko dla siebie. Spisały więc ten dokument, mimo iż obie wiedziały, że jak przyjdzie co do czego, Laurie i tak odda dziecko państwu Lang