... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Na myśl o tym, że wkrótce zobaczę Konstantynopol jako mia- sto żywe, miasto bez śladu tureckich nowotworów, z radości omal nie zsikałem się w gacie. Służba Czasowa miała swoją kwaterę w niskim, przysadzistym, imponującym budynku z końca XX wieku, gdzieś w głębi Bosforu, praktycznie naprzeciwko tureckiej fortecy Rumeli Hisari, z której w 1453 roku Mehmet Zwycięzca zdusił Bizancjum. Oczekiwano mnie, a jednak musiałem spędzić w poczekalni dobre piętnaście minut. Otaczali mnie zagniewani turyści, skarżący się na jakąś po- myłkę w datach. - Gdzie jest końcówka komputera? Chcę, by wszystko to zo- stało wprowadzone do komputera! - krzyczał jeden z nich, czerwo- ny na twarzy. Zmordowana sekretarka o twarzy anioła powtarzała mu cier- pliwie, że wszystko jest wprowadzane do komputera, wszystko, każ- de, choćby najcichsze beknięcie. Dwaj umundurowani giganci z Patrolu przebijali się się przez tłum nie zwracając nań najmniej- szej nawet uwagi. Twarze mieli ponure; założę się, że interesowały ich wyłącznie obowiązki, same obowiązki, nic, tylko obowiązki. Nie- mal słyszałem, jak myślą: „Aha! Aha!". Chuda kobieta o wąskiej, 66 trójkątnej twarzy podbiegła do nich, podsuwając im pod wysunię- te szczęki jakieś papiery. - Siedem miesięcy temu potwierdziłam rezerwację! Siedem miesięcy! Zaraz po Bożym Narodzeniu! A teraz mówią mi... Funkcjonariusze parli przed siebie. W tym momencie pojawił się w poczekalni robot sprzedający losy na loterię, a za nim obdar- ty, nie dogolony Turek z miodowymi ciasteczkami na tłustej tacy. Podziwiałem jakość całego tego zamieszania. Doprawdy, było dziełem geniuszu. Mimo to jednak ratunek powitałem z wdzięcz- nością. Lewantyński typek mogący być najbliższym krewnym rado- snej pamięci Najeeba Dajaniego pojawił się nieoczekiwanie przy mym boku, przedstawił jako Spiros Protopopolos i pospiesznie wy- prowadził mnie przez przesuwne drzwi, których wcześniej nawet nie zauważyłem. - Trzeba było wejść bocznym wejściem - powiedział. - Bardzo przepraszani za opóźnienie. Nie wiedzieliśmy, że pan już przyjechał. Protopopolos był niewysoki, tęgi, zręczny, na nosie miał oku- lary, w uśmiechu zaś szczerzył mnóstwo bardzo białych zębów. Kie- dy jechaliśmy w górę, do kwatery kurierów, spytał: - Nigdy nie prowadził pan wycieczek? To pana pierwsza wy- prawa jako kuriera, prawda? - Tak. Nigdy nie prowadziłem. To moja pierwsza wyprawa. - Spodoba się panu praca! A już szczególnie w Bizancjum. Bi- zancjum, ach! Jak by to ująć... - mocno zacisnął tłuste rączki. - Z pewnością sam pan to czuje, choć tylko w małej części. Tylko Grek jak ja czuje to w całej pełni. Bizancjum! Ach, Bizancjum! -Ja też jestem Grekiem - powiedziałem. Zatrzymał platformę. Podniósł okulary. - To pan nie jest Judson Daniel Elliott III? -Jestem. - I to greckie nazwisko? - Panieńskie nazwisko mojej matki brzmi Passilidis. Urodziła się w Atenach. Dziadek po jej linii był burmistrzem Sparty. Od stro- ny matki pochodził z rodziny Markezinisów. 67 - Jesteś moim bratem! - krzyknął Spiros Protopopolos. Okazało się, że sześciu z dziewięciu pozostałych kurierów, ob- sługujących Bizancjum, to ludzie greckiego pochodzenia lub naro- dowości. Dwaj, Herschel i Melamed, byli Niemcami, ostatni zaś, cwany mały ciemnowłosy Hiszpan nazwiskiem Capistrano, mocno już pijany wyznał mi, że jego prababka była Turczynką. Pewnie kła- mał w nadziei, że go znienawidzę. Był urodzonym masochistą. Pięciu z moich dziewięciu kolegów skoczyło akurat pod prąd, czterech zaś było na miejscu dzięki nieszczęściu w opracowywaniu grafiku; nieszczęściu, którego skutków byłem świadkiem. Protopo- polos przedstawił nas sobie: - Melamed, Capistrano, Pappas, poznajcie Elliotta. Melamed miał jasne włosy i twarz ukrytą za gęstą blond brodą, Pappas zapadłe policzki, smutek w oczach i opadające wąsy. Obaj przekroczyli już czterdziestkę. Capistrano sprawiał wrażenie nieco młodszego. Podświetlona tablica informowała, co robią nasi koledzy: Her- schel, Kolettis, Plastiras, Metaxas i Gompers. - Gompers? - zdziwiłem się. - Jego babka była czystej krwi Hellenką - odparł Protopopolos. Ta piątka rozrzucona była po ponad dziesięciu stuleciach. Tak przynajmniej informowała tablica: Kolettiss w roku 1651 p. t. (przed teraźniejszością), a Metaxas w 606 - czyli, odpowiednio, w roku 408 i 1453. Pozostali prowadzili grupy gdzieś pomiędzy. W momencie gdy patrzyłem na tablicę, Kolettis przesunął się o przeszło wiek. - Będą oglądać rozruchy — powiedział cicho Melamed. Capi- strano skinął głową i westchnął. Pappas zrobił mi mocną kawę. Capistrano otworzył butelkę tureckiej brandy, która — przynajmniej dla mnie — okazała się nie- co przyciężka do strawienia. Zawahałem się, ale trącił mnie w ra- mię przyjacielsko. - Pij, pij - powiedział. — Na nic lepszego nie trafisz w ciągu ostatnich piętnastu stuleci. 68 Przypomniał sobie radę Sama — mam się przyzwyczaić do alko- holu. Wypiłem, choć bez przyjemności. Tęskniłem za zielskiem, lataczem, dymkiem, czymkolwiek, byle było przyzwoitej jakości. Kiedy rozmawiałem z nowymi przyjaciółmi, do świetlicy wszedł funkcjonariusz Patrolu. Nie użył skanera, żeby dostać pozwolenie, nawet nie zapukał, po prostu wszedł do środka