... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- Choć oczywiście stanie się wola Twoja, nie moja! - krzyknął z furią, po czym wdrapał się z powrotem na koję i spał jak zabity. Następnego ranka “Pinta” zawinęła do przystani. Kolumb uznał to za ostateczne potwierdzenie, iż Bogu naprawdę zależy na sukcesie jego przedsięwzięcia. Doskonale, pomyślał. Nie ukarałeś mnie za moją śmiałość, Panie; w zamian przysłałeś mi “Pintę”. Udowodnię zatem, że nadal jestem Twoim wiernym sługą. Uczynił to zapędzając do roboty nieledwie połowę mieszkańców Las Palmas. W porcie pełno było cieśli, smolarzy, kowali i szwaczy, i zdawało się, że wszyscy zostali zatrudnieni na pokładzie “Pinty”. Pinzon tłumaczył się, przepraszał - dryfowali przez niemal dwa tygodnie, zanim wreszcie, wyłącznie dzięki swoim wspaniałym umiejętnościom żeglarskim, zdołał wprowadzić “Pintę” do portu, tak jak obiecał. Kolumb nadal był pełen podejrzeń, ale nie dawał nic po sobie poznać. Jakkolwiek wyglądała prawda, Pinzon był już na miejscu, podobnie jak “Pinta”, wraz z ponurym Quintero na pokładzie. Kolumb nie potrzebował nic więcej. I podczas gdy robotnicy portowi Las Palmas dawali mu posłuch, udało mu się wreszcie przekonać Juana Nino, właściciela statku “Nina”, żeby zmienił trójkątne żagle na kwadratowe, podobnie jak na pozostałych karawelach, tak by wszyscy mogli chwytać te same wiatry i z pomocą Boską dotrzeć razem na dwór cesarza Chin. Doprowadzenie wszystkich trzech karawel do stanu lepszego niż na początku podróży zajęło tylko tydzień; tym razem nie doszło do żadnych niespodziewanych awarii. Jeśli poprzednie były dziełem sabotażystów, teraz burzycieli musiał otrzeźwić fakt, że zarówno Kolumb, jak i Pinzon byli zdecydowani płynąć dalej za wszelką cenę - nie mówiąc już o tym, że w razie fiaska ekspedycji cała załoga musiałaby pozostać na Wyspach Kanaryjskich, z marnymi perspektywami rychłego powrotu do Palos. Bóg zaś okazał się tak łaskawy, że kiedy Kolumb pożeglował na Gomerę po ostatnie zapasy dla swoich statków, gubernatorska flaga powiewała nad blankami zamku San Sebastian. Wszelkie wątpliwości, jakie mógł żywić co do tego, czy Beatriz de Bobadilla nadal darzy go szacunkiem, rozwiały się natychmiast. Gdy zapowiedziano jego przybycie, pani gubernator niezwłocznie odprawiła wszystkich dworaków, którzy tak naprzykrzali się Kolumbowi tydzień wcześniej. - Cristobal, mój bracie, mój przyjacielu! - zawołała. Kiedy ucałował jej dłoń, poprowadziła go do ogrodu, gdzie usiedli w cieniu drzewa, i Kolumb opowiedział o wszystkim, co wydarzyło się od czasu ich spotkania w Santa Fe. Pani Beatriz słuchała z uwagą, zadając inteligentne pytania i reagując śmiechem na jego opowieść o okrutnym wybiegu, jaki król zastosował wobec niego zaraz po podpisaniu paragrafów umowy. - Zamiast zapłacić za trzy karawele, wyciągnął jakieś przestępstwo popełnione Bóg wie kiedy przez miasto Palos - szmugiel, bez wątpienia... - Główne zajęcie tutejszych mieszkańców, jak mi mówiono - wtrąciła Beatriz. I za karę kazał im zapłacić grzywnę równą wartości dokładnie dwóch karawel. - Dziwne, że nie kazał im zapłacić za wszystkie trzy - powiedziała pani gubernator. - Ferdynand to twarda sztuka. Ale sfinansował wojnę nie bankrutując przy tym. I właśnie wypędził wszystkich Żydów, toteż zupełnie nie ma od kogo pożyczać. - Ironia losu polega na tym, że siedem lat temu książę Sidonii kupiłby mi trzy karawele w Palos ze swojej własnej kiesy, gdyby korona mu tego nie zakazała. - Kochany stary Enrique - zawsze miał więcej pieniędzy niż korona i nie może pojąć, dlaczego nie czyni go to bardziej od niej potężnym. - Chyba możesz sobie wyobrazić, jak radośnie powitano mnie w Palos. A potem, żeby uderzyć po równo w oba policzki, król wydał oświadczenie, że każdy mężczyzna, który zgłosi się do udziału w mojej wyprawie, zostanie zwolniony z odpowiedzialności za wszelkie przestępstwa, a nawet zbrodnie, jakich się dopuścił. - Och, nie! - Och, tak! Domyślasz się, jak podziałało to na prawdziwych marynarzy w Palos. Nie mieli zamiaru płynąć z bandą przestępców i dłużników - lub narażać się na podejrzenia, że sami potrzebują królewskiej łaski. - Jego Wysokość bez wątpienia uważał, że edykt tego rodzaju będzie konieczny, by ktokolwiek zgodził się na udział w twojej szalonej eskapadzie. - Tak, cóż, jego “pomoc” nieomal zniszczyła ekspedycję na samym początku. - A więc, ilu przestępców i bankrutów masz na pokładzie? - Ani jednego, w każdym razie nic o tym nie wiem. Bogu dzięki za Martina Pinzona. - Tak, to człowiek legenda. - Słyszałaś o nim? - Wszystkie opowieści żeglarskie docierają na Wyspy Kanaryjskie. Żyjemy na morzu. - Pinzon ujrzał całą sprawę w szerokiej perspektywie. Kiedy rozgłosił, że ze mną płynie, zaczęli przybywać ochotnicy. I to jego przyjaciele zaryzykowali udostępniając nam swoje karawele. - Nie za darmo oczywiście. - Mają nadzieję, że się wzbogacą, przynajmniej według ich standardów. - A ty zamierasz się wzbogacić według twoich. - Nie, pani. Ja chcę być bogaty według twoich standardów. Zaśmiała się i dotknęła jego ramienia. - Cristobal, jak dobrze znowu cię widzieć. Jakże się cieszę, że to ciebie Bóg wybrał na bohatera tej wojny przeciwko oceanowi i królewskiemu dworowi Hiszpanii. Jej uwaga została wypowiedziana lekkim tonem, ale dotknęła kwestii całkiem delikatnej: tylko Beatriz wiedziała, że Kolumb przedsięwziął swoją ekspedycję na polecenie Boga