... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- Już to słyszałem - dodał, dużo ciszej, po chwili bolesnego milczenia. - Za plecami. Trzydzieści pięć lat w Armii Ludowo-Wyzwoleńczej i tyle z tego mam. Momo gyakpa. - Przepraszam - wymamrotał Yeshe. Ale Feng już nie słuchał. Opuścił szybę i sięgnął do torebki klusek, które dostali na śniadanie i południowy posiłek. - Momo. -Wyciągnął jedną kluskę i zgniótł ją w dłoni jak gdyby była czymś żywym, co zamierzał uśmiercić. Cisnął ją za okno, potem następną i następną, przy każdej wyrzucając z siebie jedno słowo. - Momo! Kurwa! Gyakpa! - ryczał. Głos załamał mu się boleśnie. Wyjrzał przez okno za ostatnim momo. - Kiedyś nazywano mnie Toporem, bo gołymi rękami łamałem różne rzeczy na dwoje. Topór. Uważajcie, chłopaki, Topór idzie. Tak mówili. Pułkownik Tan pamięta tamte dni. Uciekajcie, Topór jest dzisiaj na przepustce. Gdy tylko rozwidniło się na tyle, by dało się czytać, Shan sięgnął do płóciennej torby, którą pani Ko zostawiła mu przy baraku. Trzy teczki, akta spraw, które doprowadziły do egzekucji trzech spośród Piątki z Lhadrung. Lin Ziyang, dyrektor Urzędu do spraw Wyznań, zabity przez chuligana kulturowego Dilgo Gongshe. Xong De, dyrektor kopalń Ministerstwa Geologii w okręgu Lhadrung, zabity przez wroga narodu Rabjama Norbu. Jin San, kierownik spółdzielni rolniczej, zabity przez Dza Namkhaia, przywódcę niesławnej Piątki z Lhadrung. Studiował dokumenty niemal przez godzinę. Z każdej teczki usunięto końcowe strony. Zeznania świadków. Zaróżowione świtem szczyty zdawały się unosić, jak gdyby należały bardziej do nieba niż do spowitej cieniem ziemi. "Czy jedynymi religijnymi ludźmi na świecie są ci, którzy żyją wśród gór?" - zapytał go kiedyś Trinle. "Nie wiem", odparł Shan, "ale wiem, że Tybetańczycy bez swoich gór nie byliby tym, kim są". Zaczęli zjeżdżać w długą dolinę. Pod nimi, odległy o półtora kilometra krętej drogi, w bladym świetle poranka majaczył zespół kamiennych budowli otoczonych przez długie, puste pastwiska. Shan przekrzywił głowę, uświadomiwszy sobie, co to takiego. Choć spędził trzy lata wśród tybetańskich mnichów, nigdy dotąd nie widział czynnego tybetańskiego klasztoru. Tak niewiele ich pozostało. A jednak niezliczone klasztory istniały już w jego wyobraźni. W najbardziej mroźne zimowe dni, kiedy ciężarówki nie opuszczały obozu, a więźniowie pod cienkimi kocami zbijali się w grupki, przywierając do siebie plecami, aby zachować ciepło, stare jaki słowami oprowadzały innych po gompach swojej młodości. Gdy więźniowie dygotali, nieraz tak gwałtownie, że kruszyły się szczękające zęby, Choje, Trinle lub inny mnich rozpoczynał podróż, opisując, jak odblask świtu kładł się w oczach wędrowca na odległych kamiennych murach gompy albo jak charakterystyczny dźwięk jej dzwonu odzywał się w pielgrzymie znaną nutą, na długo nim sama budowla znalazła się w zasięgu jego wzroku. Zapach jaśminu na ścieżce, lot pardwy, szelest piżmowca, który bez obaw buszował w cieniu gompy, wszystko to ożywało na nowo w ich opowieściach, tak samo jak radosny okrzyk czujnego rapjunga, ucznia, który pierwszy wypatrzył gościa i otwierał mu bramy. Teraz, gdy gompy więźniów dawno już starto z powierzchni ziemi, a niewiele z nich zostało upamiętnionych na fotografiach, jedynymi śladami po nich były wspomnienia garstki tych, którzy przeżyli. Lecz nim opowieść dobiegała końca - a wizyta w jednym klasztorze mogła dostarczyć materiału na wiele dni - gompa była odbudowana w sercach i umysłach kolejnego pokolenia. Nie tylko jej obraz, gdyż stare jaki rozkoszowały się także dźwiękami i zapachami swych dawnych domów. Nie tylko jej mury, gdyż we wspomnieniach powracał także rytm życia, aż do zaropiałych oczu ślepego lamy, który uderzał w dzwon, albo tamponów z końskiego włosia, którymi nowicjusze szorowali kamienne posadzki, gdy stały się zbyt śliskie od maślanych ofiar. W jednej z gomp w górach na południu był wielki młynek modlitewny, którego skrzypienie przywodziło na myśl stado głodnych srok, przypomniał sobie Shan, a w jej kuchni dodawano do jęczmienia na tsampę wonne kwiaty pewnej odmiany wrzosu. Sierżant Feng przyhamował. - Pewnie dostalibyśmy tu gorącą herbatę - zasugerował, wskazując głową zabudowania. - Może wyjaśnią nam dokładniej, jak dojechać do Saskyi. Nie znam tej drogi... - Nie - przerwał mu Yeshe z niezwykłą jak na niego śmiałością. - Nie mamy dość czasu. Jedź dalej. Znam Saskyę. Trzydzieści kilometrów prosto tą szosą, u stóp urwiska na końcu doliny. Feng mruknął coś pod nosem i pojechał dalej. Godzinę później Yeshe skierował go na ziemną drogę prowadzącą do zagajnika rododendronów i cedrów. Po paru minutach ich oczom ukazał się długi kamienny wał biegnący prostopadle do drogi i niknący w gąszczu. Shan dał Fengowi znak, by zatrzymał samochód. Wyskoczył z wozu i podbiegł do sterty kamieni. Nie był tu nigdy przedtem, a jednak miejsce to miało w sobie coś znajomego. Gdzieś z bliska dochodziło ciche dzwonienie tsinghi, małych ręcznych cymbałków używanych podczas buddyjskich nabożeństw. Poczuł dreszcz podniecenia. Był tu już, tu albo w innym bardzo podobnym miejscu, w zimowych opowieściach starych jaków. Powoli ugięły się pod nim kolana. Ukląkł na chwilę, opierając dłonie na kamieniach. Potem zaczął porządkować stos. Podniósł jeden kamień, potem drugi i trzeci. Zostały ociosane ludzkimi rękoma i na każdym widniała tybetańska inskrypcja, namalowana albo z grubsza wyryta. Był to murek mani, wzniesiony z pokrytych modlitwami kamieni, setkami lat układanych przez pobożnych przechodniów i pielgrzymów. Wszystkie przyniesiono, jeden po drugim, z daleka, na chwałę Buddy. Mówiono, że kamień mani będzie podtrzymywał modlitwę po odejściu pielgrzyma. Spojrzał na nie, ciągnące się, jak okiem sięgnąć, aż po las, kruszejące, pokryte mchem modlitwy pokoleń. Kiedyś Trinle oberwał za to, że wyłamał się z szeregu, by podnieść taki kamień porzucony na górskim zboczu. - Po co ryzykować pałowanie? - zapytał Shan, gdy mnich ścierał mech, by odsłonić modlitwę. - Dlatego, że to może być modlitwa, która zmieni świat - odparł pogodnie Trinle. Shan ostrożnie oczyścił pięć kamieni. Ułożył na ziemi trzy, na nich dwa, a wreszcie jeden na szczycie. Zaczątek nowego stosu. Nie zwracając uwagi na gniewne spojrzenia Fenga, ruszył przed pełznącą terenówką. Znów dało się słyszeć cichy brzęk tsinghi. Spomiędzy drzew wyłonił się wysoki mur. Rysy, spoiny i łaty farby mówiły o ciężkich przejściach i walce o przetrwanie. Był druzgotany i odbudowywany, burzony i łatany więcej razy, niż Shan mógł odczytać ze śladów. Nierówną powierzchnię, którą w jednym miejscu stanowił tynk, w innym zaprawa wapienna, gdzie indziej zaś goły kamień, pokrywało pół tuzina odcieni bieli i brązu