... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

..” I z tak umocnioną duszą przybył o chłodnym,wczesnym brzasku dnia czwartego do miasta Rosario,które leżało na wysokim brzegu Parany,tam gdzie tysiące powiewających chorą- gwiami masztów przeglądało się w uciszonych jej wodach. * Zaraz po wylądowaniu udał się Marek do miasta z swoją torbą w ręku,aby odszukać owe- go Argentyuczyka,do którego protektor z Boca dał mu na wizytowym bilecie kilka słów po- lecających. Kiedy wszedł do Rosario,zdawało mu się,że wchodzi do miasta już znanego.Były to te same nieskończenie długie i proste ulice,zabudowane niskimi,białymi domami,zasnute po- nad dachami niezmierną siecią telefonicznych i telegraficznych drutów,które wisiały niby pajęczyna olbrzymia,a na brukach tętent koni,huk wozów,wrzawa ludzi.„W głowie mu się mieszało.Chwilami takie miał wrażenie,że oto przybył do Buenos Aires i ma szukać owego krewniaka raz jeszcze. Chodził tak z godzinę może,zawracając to tu,to tam,wśród ogłuszającej jednostajności widoków,zupełnie jakby ciągle się kręcił w tej samej ulicy,aż dopytując się usilnie znalazł dom nowego protektora swego.Zadzwonił.We drzwiach ukazał się jakiś grubas z jasnymi włosami,z twarzą niemiłą,wyglądający na rządcę domu,który go opryskliwie i cudziemską wymową zapytał: – Czego chcesz ?? Chłopiec wymienił nazwisko pana domu. – Pan – odpowiedział rządca – wyjechał wczoraj wieczór do Buenos Aires z całą rodziną.. Chłopiec oniemiał.Potem rzekł zmieszany: – Ale ja....Ja tu nie mam nikogo...jestem sam – i podał ów polecający bilet.. Rządca go wziął,odczytał i rzekł niechętnym głosem: – Ja tam nic nie wiem..Dam panu za miesiąc,jak wróci. – Ale ja,,ja tu sam...Mnie koniecznie trzeba!– zawołał błagalnie chłopczyna.. –Ech,ruszaj sobie!– odpowiedział grubas.– Mało to jeszcze mamy tych obieżyświatów z twego kraju!Idź do Włoch żebrać,do Włoch! I zamknął mu drzwi przed nosem.Chłopiec stał jak skamieniały. Wziął wreszcie torbę swoją i odszedł zwolna,z sercem jakby przebitym i zamętem w gło- wie. Co czynić?Gdzie iść? Z Rosario do Kordowy był jeszcze dzień jazdy koleją.Ale Marek miał już tylko parę li- rów.Odjąwszy to,co musi dziś jeszcze wydać – cóż mu zostanie?? Skąd wziąć pieniędzy,żeby kupić bilet do Kordowy?Mógłby zarobić...Ale gdzie,kogo prosić o zajęcie jakie,o pracę?Zebrać?Ach,nie!Te odmowy,obelgi,upokorzenia,jak tego świeżo doznał...Nigdy,nigdy!Sto razy lepiej najpierw umrzeć... Kiedy tak rozmyślając spojrzał w tę nieskończenie długą ulicę,która ginęła gdzieś daleko, na niezmiernej,nie objętej okiem płaszczyźnie,poczuł,że cała odwaga z serca mu uchodzi... Rzucił więc torbę na chodnik,siadł na niej,oparł się o mur plecami i ukrywszy twarz w rę- kach,bez jednej łzy nawet,pozostał tak nieruchomy jak obraz rozpaczy. Przechodnie potrącali go nogami;ulica drżała od turkotu ładownych wozów;kilku chłop- ców zatrzymało się i patrzyło na niego. Jak długo to trwało,sam nie czuł.Nagle zbudził go jakiś głos,mówiący wpół po włosku,a wpół po lombardzku:.33 – A co ci to,,dziecko? Podniósł twarz na te słowa i spojrzawszy skoczył z okrzykiem zdziwienia: – Wy tutaj??!... Przed nim stał ów wieśniak,Lombardczyk,z którym się zaprzyjaźnił przepływając morze. Ale i stary wieśniak niemniej był od chłopca zdziwiony.Marek wszakże w nagłym pod- nieceniu nie dał mu nawet czasu na pytania,tylko sam zaczął opowiadać pośpiesznie wszyst- ko,co go od owego czasu spotkało. –A teraz –kończył –nie mam już pieniędzy i trzeba mi koniecznie na drogę zarobić. Zmiłujcie się,znajdźcie mi jaką robotę,żebym mógł uciułać kilka lirów!Każdą robotę chęt- nie podejmę...Mogę nosić pakunki,mogę zamiatać ulicę,mogę biegać za posyłkami,mogę także na wsi pracować.Niechbym czarnym suchym chlebem żył,bylebym mógł jak najprę- dzej jechać i odnaleźć już raz moją matkę! Więc się ulitujcie nade mną i znajdźcie mi jaką robotę!Na miłość boską,znajdźcie,bo już nie wytrzymam dłużej!... –Diaski!Diaski!–powtarzał wieśniak patrząc dokoła i drapiąc się w brodę.– Co za awantura!...Robota!...Łatwo powiedzieć:robota!Ale skąd ją wziąć?Posłuchaj no...A nie dałoby się zebrać jakich trzydziestu lirów,tak pomiędzy naszymi?...Przecie tu tylu naszych jest! Chłopiec spojrzał na niego z odbłyskiem nadziei w oku. – Pójdź no ze mną!!– rzekł wieśniak po nowym namyśle.. – Gdzie??– zapytał chłopczyna schylając się po torbę. – Jak mówię pójdź,,to pójdź! I zaraz ruszył z miejsca. Marek szedł za nim.Tak przeszli razem duży kawał ulicy w zupełnym milczeniu.Naresz- cie zatrzymał się wieśniak przed oberżą,na której szyldzie była gwiazda,a pod nią napis: „Jutrzenka Włoch ”,wsadził głowę przez drzwi i cofnąwszy ją zaraz,obrócił się do chłopca i rzekł wesoło: – W dobrą chwilę my przyszli!!Chodź! I weszli do izby.W izbie było kilka stołów,a przy stołach siedziało dużo ludzi pijąc i roz- prawiając głośno.Stary Lombardczyk zbliżył się do pierwszego stołu z brzegu,a po sposobie, jakim powitał sześciu siedzących przy nim gości,zaraz można było poznać,że tylko co,przed niedawną chwilą,należał do ich kompanii.Goście mieli twarze czerwone i brząkali szklan- kami śmiejąc się i krzycząc razem. –Towarzysze!–rzekł wieśniak bez żadnego wstępu,stojąc i trz ymając Marka za rękę.– Oto jest biedny chłopak,nasz rodak,który przybył z Genui do Buenos Aires szukając matki. Tam jej nie znalazł,bo jest aż w Kordowie.Zabrali go na barkę do Rosario.Płynął trzy dni i cztery noce z paroma słowami polecającymi.Przedstawił kartkę,wykrzywili gębę na niego. Nie ma ani grosza.Jest sam i nikogo nie zna.Chłopak pełen serca