... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Skąd można wiedzieć, co kryje się w nie zbadanych rejonach Galaktyki? Oczywiście, tego nikt nie mógł wiedzieć. Pewne było tylko to, że gdzieś poza najdalej wysuniętymi przyczółkami cywilizacji ziemskiej zaczyna się imperium Kołowców. Docierały stamtąd różne, mrożące krew w żyłach opowieści, rodzące się głównie w ludzkiej wyobraźni, zainspirowanej jak zawsze, ciekawością tego co nieznane, niewiadome, a znajdujące się o wyciągnięcie ręki. Kontakty z Kołowcami były sporadyczne, nadal prawie nic o nich nie wiedziano - już tylko ten fakt sam w sobie mógł napawać lękiem. Ani ze strony Kołowców, ani ludzi, czy też przyjaciół lub sprzymierzeńców jednych i drugich, nie było żadnych gestów dobrej woli, nikt nie chciał pierwszy wyciągnąć dłoni. Na styku obu kultur wytworzyła się samoistnie granica, a żadna ze stron nie spieszyła się do jej przekroczenia. - Może łatwiej byłoby mi podjąć decyzję- odezwał się w końcu Maxwell - gdyby moja wiedza została poszerzona, gdybyśmy mogli dowiedzieć się czegoś więcej o was. - Pamiętacie tylko o tym, że jesteśmy robakami - wyrzucił z siebie Mr Marmaduke, a słowa te przepełnione były pogardą. - Jesteście nietolerancyjni. - Nie jesteśmy nietolerancyjni - odparł Maxwell ze złością - i wcale nie uważamy was za robaki. Wiemy, że stanowicie coś, co można by nazwać kompleksem ula. Wiemy, że każdy z was jest kolonią stworzeń podobnych do tych form życia, które tu, na Ziemi, zaliczamy do insektów. Oczywiście, bardzo różnicie się od nas budową, ale tak samo różnią się od nas liczni mieszkańcy wielu różnych planet. Bardzo nie lubię słowa "nietolerancyjny", panie Marmaduke, ponieważ implikuje ono, że powinna istnieć tolerancja, a przecież nie może być mowy o tego typu kryterium - ani w stosunku do pana, ani do mnie, ani do jakiejkolwiek innej istoty we wszechświecie. Stwierdził, że aż trzęsie się z wściekłości i zdziwił go nieco fakt, iż do tego stopnia wyprowadziło go z równowagi jedno słowo. Ze spokojem odebrał wiadomość o tym, że Kołowiec zamierza kupić wiedzę zgromadzoną na krystalicznej planecie, natomiast zapłonął wściekłością słysząc to jedno, specyficzne słowo. Możliwe iż powodem był fakt, że wobec konieczności pokojowego współżycia przedstawicieli tak wielu różniących się od siebie ras, zarówno tolerancja jak i nietolerancja stały się wyświechtanymi hasłami. - Pańska argumentacja jest przekonywająca i logiczna stwierdził Marmaduke. - Możliwe, że nie jest pan nietolerancyjny... - Nawet gdyby w grę wchodziło coś takiego jak nietolerancja, nie mogę zrozumieć, dlaczego miałby pan czuć się urażony. Powinna to być ujma bardziej dla tego, kto okazuje podobne uczucia niż dla tego, przeciwko komu są one skierowane. Świadczyłaby nie tylko o złych manierach, ale również o niskim poziomie wiedzy. Nie ma nic głupszego niż nietolerancja. - Cóż zatem, jeżeli nie brak tolerancji, stanowi przyczynę pańskiego wahania? - zapytał Kołowiec. - Chciałbym wiedzieć, jak zamierzacie wykorzystać ten towar? Chciałbym poznać przyświecające wam cele. Chciałbym dowiedzieć się o was jeszcze wielu innych rzeczy. - Żeby mógł pan nas osądzić? - Nie wiem - odparł cierpko Maxwell. - Czy w podobnej sytuacji możliwy jest jakikolwiek osąd? - Mówimy zbyt wiele - uciął Mr Marmaduke. - A z tej rozmowy nic nie wynika. Uświadomiłem sobie, że pan nie ma najmniejszego zamiaru wejść z nami w jakiekolwiek układy. - Nie pozostaje mi nic innego, jak przyznać panu rację stwierdził Maxwell. - Cóż, będziemy musieli znaleźć inny sposób - oświadczył Mr Marmaduke. - Pańska odmowa oznacza dla nas poważną stratę czasu i wiele kłopotów. Rozumie pan, że nie może liczyć na wdzięczność z naszej strony. - Sądzę, że uda mi się jakoś znieść waszą niewdzięczność - odparł Maxwell. - Być stroną wygrywającą, szanowny panie, oznacza także mieć z góry określoną przewagę - ostrzegł go Marmaduke. Jakiś wielki cień przemknął obok Maxwella. Kątem oka zdążył złowić jedynie błysk białych kłów, ciemny zarys muskularnego ciała. - Nie! - krzyknął. - Sylwester! Nie! Zostaw go! Mr Marmaduke ruszył błyskawicznie. Jego koła zamieniły się w wirujące smugi. Zakręcił ciasnym półkolem wymijając szarżującego Sylwestra i potoczył się w stronę drzwi. Pazury tygrysa zazgrzytały o podłogę i kocur zawrócił śladem uciekiniera. Widząc, że Kołowiec sunie prosto na niego, Maxwell uskoczył pod ścianę, ale jedno z kół zdążyło zawadzić o jego ramię i został brutalnie odepchnięty do tyłu. Ze świstem Mr Marmaduke przetoczył się i znalazł za drzwiami. Sylwester popędził za nim niczym długi, sprężysty, brunatny pocisk, zdający się ledwie dotykać łapami podłogi. - Sylwester! Stój! - krzyknął Maxwell, rzucając się w stronę drzwi. W korytarzu zakręcił gwałtownie, nogi mu się rozjechały na śliskiej podłodze, ale zdołał jakoś utrzymać równowagę. W głębi korytarza dostrzegł umykającego Kołowca. Sylester znajdował się tuż za nim. Nie krzyczał więcej na kota, postanowił oszczędzać oddech i rzucił się w szaleńczą pogoń. Na końcu korytarza Mr Marmaduke wykonał gwałtowny skręt w lewo. Sylwester, niemal sięgający go już przednimi łapami, wpadł w poślizg i nim udało mu się w końcu zakręcić, stracił kilka cennych sekund. Uprzedzony o zakręcie korytarza, Maxwell zwolnił bieg i pokonał go łagodnie. Przed nim w głębi wyłonił się oświetlony hol, kończący się kilkoma marmurowymi schodkami wiodącymi ku salonowi, gdzie dostrzegł ludzi ze szklaneczkami w dłoniach, stojących w niewielkich grupkach. Mr Marmaduke z dużą szybkością zmierzał w kierunku schodów. Sylwester znajdował się teraz zaledwie o jeden skok przed Maxwellem, natomiast od Kołowca dzieliły go trzy dobre susy. Maxwell chciał krzyknąć na kota, ale nie mógł złapać oddechu, a poza tym wydarzenia rozgrywały się za szybko. Kołowiec dotarł już do podnóża schodów. Maxwell rzucił się do przodu z rozpostartymi ramionami, lądując na grzbiecie szablozębnego, otoczył rękoma jego szyję i razem potoczyli się po podłodze. Kątem oka spostrzegł jeszcze, że Kołowiec balansuje ukosem na stopniach schodów i zaczyna pochylać się do przodu. Nagle rozległy się krzyki przestraszonych kobiet i zaskoczonych mężczyzn oraz brzęk tłuczonego sźkła. Maxwell stwierdził ponuro, że przynajmniej tym razem przyjęcie okaże się o wiele bardziej atrakcyjne, niż zakładała to sama Nancy. Zatrzymali się w końcu na ścianie obok schodów. Sylwester, który znalazł się na górze, pochylił łeb i usiłował polizać go czule po twarzy. - Tym razem naprawdę ci się udało, Sylwester - mruknął. - Postawiłeś nas właśnie w dość kłopotliwej sytuacji. Sylwester nadal chlastał ozorem. Z głębin jego piersi dobywał się głośny pomruk zadowolenia. Maxwell odsunął kota i podpierając się na łokciach usiadł z plecami wspartymi o ścianę. Powyżej schodów, na podłodze salonu leżał na boku Mr Marmaduke