... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Kurs 345 stopni. Wszystko w porządku”. Poczekał na odpowiedź, a gdy ostatnie kreski i kropki sygnału „Zrozumiano” ucichły w jego słuchawkach, ziewnął potężnie i oświadczył, że jest nudno. Bielak spojrzał na niego spode łba i wzruszył ramionami. – Tobie zawsze nudno – powiedział spokojnie. – Zawsze, nie zawsze. Jak leciał z nami Kramer, to się nie nudziłem: ten przynajmniej opowiada, nie siedzi jak pień. Jak lecieliśmy nad Związkiem Radzieckim też było ciekawiej. A tu... – machnął ręką. – Ja ciebie nie będę bawił – mruknął Bielak. – Nudź się sam. Lecieli jakiś czas w milczeniu. Lodowe pola pod nimi stawały się coraz bardziej zwarte i coraz bielsze. Widać było tumany śniegu niesione wiatrem po ich powierzchni. Zresztą były równie puste i smutne jak morze. – Okropny kraj – powiedział telegrafista na pół do siebie. – Nic i nic. Wiatr, morze, lód, śnieg i niebo. Nic się nie dzieje. Nic innego nie widać. – Może znajdziemy obóz – rzekł Bielak. – W tej ciemności? Moglibyśmy nad nim przelecieć nie zauważywszy go wcale... Przywarł twarzą do szyby kabiny i patrzył w dół. – Ciekawe, jaki gruby jest ten lód – myślał głośno. – Chyba z metr. A może i ze dwa? Czy to by nas utrzymało? Bielak spojrzał na białą płaszczyznę. – Pewnie – odrzekł z wahaniem. – Ale na takim terenie połamalibyśmy podwozie przy lądowaniu. Tu potrafiłby wylądować chyba tylko ten włóczykij, Plichta. To jego specjalność. Lądował tysiące razy na małych pólkach po całym świecie. Ale naturalnie na małym samolo- cie, nie na Błyskawicy. – No to gdzie wylądujemy? – Zobaczy się. – Zobaczy się – powtórzył telegrafista z przekąsem. – Dużo zobaczymy po ciemku. – Mamy reflektor – rzekł Bielak. – Zresztą Plichta jest tam z nimi. Musieli przygotować lotnisko. Znów zaległo milczenia. Wicher wzmagał się i niósł maszynę w długich, tęgich podrywach. Od czasu do czasu uderzał z boku i wtedy koło sterowe w dłoniach pilota wychylało się w lewo lub w prawo. Lekko drgały skrzydła i zmieniał się ton przygwizdu fletnerów w usterzeniu ogona. Silniki, zestrojone w jeden gęsty rytm, grały basem. Leciutko drżały szyby. Syczała miedziana nić anteny nad kadłubem. Wtem Bielak trącił Skowrońskiego łokciom w bok. – Statek – powiedział. Telegrafista odlepił się od szyby. – Gdzie? – spytał żywo. – Na lewo. Widzisz dym? Samolot położył się w zakręt na lewą burtę i Skowroński zobaczył najpierw dwa dymią- ce kominy, następnie zaś rozróżnił wrzecionowaty kształt statku na ciemnym tle wybitego w lodzie kanału. Okrążyli go, zniżywszy się na pięćdziesiąt metrów i z trudem odczytali nazwę na rufie: W. L. P. Smok. Skowroński wywołał jego radiostację, przełączył się na fonię i zaczął rozmawiać. Ale Bielak przerwał mu wkrótce: – Dosyć! – rzekł. – Gadasz jak kumoszka na targu. Powiedz im, kim jesteśmy, dokąd le- cimy i koniec. Nie ma czasu na pogawędki. Oddalili się szybko, żegnani salutem bandery. – To był lodołamacz Wielkiej Linii Północnej – powiedział Skowroński. – Przypłynął tu z Osaki, z Japonii. Kapitan mówi, że im się kończy węgiel, ale próbują przebić się na ocean, który podobno dalej na północ jest wolny od lodów. Mają na pokładzie amfibię Lamers K-6 i japońskiego pilota. – No, a jak im zabraknie węgla, to co? – spytał Bielak. – Zaopatrzą się w jakiejś kopalni na Alasce. Aha, w Thetis i Corvin koło Sabinę. Wiesz, gdzie to jest? – A co mnie to obchodzi? Niech sobie będzie, gdzie chce. Ja im stamtąd węgla nie do- starczę – odrzekł Bielak, który myślał praktycznie i nie lubił na próżno łamać sobie głowy nad sprawami, które go nie dotyczyły – To jest najbardziej na północ wysunięta kopalnia węgla na Alasce – opowiadał nie zra- żony tym Skowroński. – Węgiel odkryto przypadkiem, poszukując złota. Mówił mi o tym telegrafista z Barrow. Leży o trzysta kilometrów na północ od kręgu polarnego. – Kto? – zdumiał się Bielak. – Ta kopalnia. Przecież nie telegrafista. – Aha – mruknął Bielak. – Rozumiem. No, i co? – No, i nic. Czego chcesz jeszcze? – Ja niczego nie chcę. To ty mi opowiadasz jakieś koszałki-opałki. Skowroński z westchnieniem wzruszył ramionami. Zaiste, rozmowy z Bielakiem nie, były zbyt ożywione i łatwe. – Gdybyś ty tak latał, jak gadasz – powiedział – to ja bym z tobą nie poleciał. – Niby, że ja źle latam? – obruszył się Bielak. – Latasz właśnie dobrze, tylko gadasz kiepsko i rozumujesz jak pień. – Ja jestem pilot, a nie radca, więc gadać nie umiem – oświadczył Bielak. – Zresztą ty gadasz za mnie i za siebie. Umilkli. Ale Skowroński nie mógł długo wytrzymać: – Te, Józek. – Czego? – Czym był twój ojciec? – Motorniczym. Tramwajarzem. Bo co? – Aha! Teraz rozumiem. Nie wolno mu było rozmawiać z pasażerami. To musi być u ciebie dziedziczne. – Głupiś – odrzekł Bielak na wszelki wypadek, ponieważ nie wiedział, czy tamten żartu- je, czy mówi serio. – Może to i lepiej – powiedział telegrafista. – Mniej głupstw powiesz. – Niż ty? Na pewno. Skowroński obrzucił go groźnym spojrzeniem, ale zaraz roześmiał się głośno. Bielak był dobry z kościami. Nie sposób było wyprowadzić go z równowagi