... masz przeĹźywaÄ Ĺźycie, a nie je opisywaÄ.
A kapitulacja przed rozwijajšcymi się włanie do natarcia nieprzyjacielskimi czołgami rokowała niewielkie nadzieje wobec stosowanej przez nie taktyki, która polegała najpierw na ostrzale wszelkich potencjalnych miejsc oporu, potem za na frontalnym ataku. Przeciwnik nauczył się tego szybko, nie napotykajšc obrony przeciwpancernej i po szybkiej eliminacji nielicznych przestarzałych czołgów. Jedynym wyjciem było ukrycie się w możliwie najlepiej osłoniętych miejscach i przeczekanie ostrzału. Czołgi rozjechały w końcu wioskę, pozostawiajšc za sobš rozrzucone, płonšce belki chałup i rozwalone kominy. Potem ruszyły dalej, nie powięcajšc uwagi pozycji, z której padły nieszkodliwe strzały. Nieprzyjaciel nie zawracał sobie głowy jeńcami, parł dalej na wschód, by zgodnie z założeniami uchwycić jak najwięcej terenu. Dopiero póniej mieli nadejć ci, którzy zajmš zdobyty obszar. Nie pamiętał, jak w zasnutej dymami pożarów wiosce zebrała się resztka batalionu, z którego pozostała zaledwie drużyna, ani jak podniesiono go z rozrytego gšsienicami okopu. Ocknšł się dopiero na skrzyni trzęsšcej się ciężarówki, na wyboistej, wypełnionej uchodcami drodze. O Jezu, panie kapitanie... Wykrzywiona grymasem twarz młodego żołnierza w przekrzywionym hełmie na tle ciemniejšcego nieba, które zaraz rozpali się ogniem wybuchów... Jak zatrzymana w kadrze ciemna sylwetka samolotu... Doć wspomnień. Pora zejć z drogi, pomylał znowu. Za Ostrowiš droga opada w dół z niewielkiego wzniesienia. Biegnie prosto aż do zakrętu za samotnš leniczówkš albo gajówkš. Podszyty jałowcami las gęstnieje, znikajš akacje i zdziczałe liwy ałycze, porastajšce rowy w pobliżu miasta. W prawo odchodzi porzšdny szutrowy trakt, wiodšcy przez Nagoszewo i Turkę aż do Broku, do mostu na Bugu. A właciwie do miejsca po nim, ponieważ podzielił los większoci mostów, zniszczonych w pierwszych godzinach wojny, gdy bomby spadły na przeprawy. Nieważne, pomylał, maszerujšc po chrzęszczšcym żwirze. Lato suche, Bug nie jest głęboki. W czasie wakacyjnych wypraw w zamierzchłych, przedwojennych czasach, poznał miejsca, gdzie rzekę można przejć w bród, zwłaszcza przy niskim stanie wody. Pamiętał też typowe podlaskie łódki. Wšskie pychówki z sosnowych, smołowanych desek, ukrywane w nadbrzeżnych zarolach, przykute łańcuchami do pni rosnšcych nad brzegiem olch. Może jakš znajdzie. Słońce stało jeszcze wysoko. Miał nadzieję, że przed zmierzchem dotrze nad rzekę, do której pozostało tylko dwanacie kilometrów, nieco dalej niż wygodnš, acz niebezpiecznš szosš. Zamierzał zejć z szutrowej drogi i ruszyć skrajem lasu. Nie przypuszczał, by wróg obsadził tak nieistotne, leżšce na uboczu miejscowoci, ale należało się obawiać patroli zmotoryzowanych. Prawda, w Turce jest szkoła... Duża, znakomicie nadajšca się na punkt łšcznoci albo posterunek opl. Tym bardziej trzeba jš ominšć. W lesie było chłodniej, ciężki płaszcz za bardzo nie dokuczał. Zbity i wilgotny żwir pod nogami już nie chrzęcił, droga biegła włanie niższymi, bagnistymi partiami lasu, mokro tu było nawet w rodku upalnego lata. Umiechnšł się, przygryzajšc wargi, przyjeżdżał tutaj na grzyby, albo po prostu mijał to miejsce, gdy udawał się do Ostrowii po zakupy. Las tłumi odgłosy, a rozmylania nie sprzyjajš ostrożnoci. Gdy wspominał, jak kiedy, włanie w tym miejscu, oparł rower o drzewo i rozcišgnięty na mchu spoglšdał długo w snujšce się po błękitnym niebie cumulusy, zachrzęcił szuter pod oponami szybkiego pancernego wozu rozpoznawczego. Zamarł na rodku drogi, zdajšc sobie sprawę, że za póno, by uskoczyć i schronić się w lesie, jak na złoć wysokim, z rzadko rozrzuconymi jałowcami. Wiedział, że daleko nie odbiegnie w ciężkich butach, które grzęzłyby w jagodowisku. W każdym razie nie na tyle, by nie dopędziły go pociski z MG. Mógł tylko zejć na pobocze, powoli, nie robišc gwałtownych ruchów. Patrzeć na zbliżajšcy się wóz z nadziejš, że nie zmarnujš amunicji na kolejny odpad pokonanej armii. Nie odwrócił wzroku, gdy wielkie, żebrowane opony przetaczały się obok niego, pryskajšc kamykami. Wiedział, że to niezbyt rozsšdne, ale popatrzył prosto w twarz wychylonego z wieżyczki żołnierza, tam gdzie za zakurzonymi goglami spodziewał się dostrzec oczy. Nie dostrzegł. Jedynie czarne oko lufy kaemu, prowadzone przez grenadiera, spozierało przez cały czas gdzie na sprzšczkę jego pasa. Bezmylnie rejestrował szczegóły, wcišż czekajšc, aż wyranie widoczna dłoń w czarnej rękawicy zacinie palec na spucie, karabin szarpnie zwisajšcš z boku tamę, której koniec niknšł w skrzynce amunicyjnej z przetłaczanej blachy. Czarne oko lufy zniknęło. Grenadier nie chciał zadawać sobie trudu i obracać dalej broni. Nie uznał oficera w obszarpanym płaszczu i kolawych butach za wartego kilku naboi. Wóz rozpoznawczy ryknšł gwałtownie otwartš, przepustnicš i przyspieszył. Spod omiu kół trysnęły fontanny żwiru. Nie poczuł ulgi, nie miał na to czasu. Zza zakrętu drogi z charakterystycznym niskim dudnieniem i szczękiem gšsienic wytoczyło się cielsko czołgu. Za nim drugie, i jeszcze następne. Plamy słońca przefiltrowane przez gałęzie pełgały po pancerzach znaczonych na wieżach czarnymi krzyżami. Ludzie w otwartych włazach nie byli równie czujni, jak kaemista w wozie rozpoznawczym, nie mieli nawet hełmów, tylko czarne furażerki. Pokazywali palcami stojšcš na poboczu samotnš postać. Oni unikajš lasu, wolš dobre drogi, otwarte pola. Czołg w lesie jest lepy. Tu jestemy bezpieczni, mamy przewagę. Kolejna utarta prawdš, powtarzana do znudzenia ku pokrzepieniu i tak dalej... Jak ta, niegdysiejsza, że ich czołgi sš z tektury. Nie sforsujš więc Wisły, bo się rozklejš. Wytrzymał rozbawione spojrzenia, radosne okrzyki ginšce w huku silników. Stał z podniesionš głowš, zdajšc sobie sprawę, jak wyglšda w obszarpanym płaszczu, przedpotopowej czapce, z kilkudniowym zarostem na zapadniętej twarzy. Spoglšdał prosto na nich i widział, jak pod tym spojrzeniem zamierajš szydercze umiechy, jak oczy pod furażerkami stajš się stalowe i pozbawione wyrazu. Kierowca szarpnšł dwignię. Gšsienica na chwilę zamarła, - czołg zarzuciło na pobocze