... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- W porządku! Zbierzcie się razem. Brakuje kogoś? Ilu... - Szesnastu, w tym pan Cochrane - powiedział Nick, który potrafił błyskawicznie liczyć. Cochrane rzucił mu złe spojrzenie, lecz zwiesił głowę, próbując odzyskać oddech. - Wszyscy są. - Ile mamy czasu, Książę? - zapytał sierżant Sama. Obaj wpatrywali się w drzewa, lecz trudno było cokolwiek dojrzeć. Widoczność była słaba, padał coraz gęstszy deszcz i szybko zbliżała się noc. - Pierwszych dwóch albo trzech będzie tu za kilka minut - odparł z powagą Sameth. - Deszcz im trochę przeszkadza. Musimy ich przewrócić na ziemię i przebić kijami, żeby nie mogli wstać. Nick, zorganizuj wszystkich w trójki. Dwóch uderzających i ktoś do trzymania kijów. Nie, Hood, ty pójdziesz z Asmerem. Kiedy podejdą, odwrócę ich uwagę pewnym... po prostu odwrócę ich uwagę. Wtedy uderzający muszą ich bić w nogi tak silnie, jak potrafią, a potem ręce i nogi przyszpilić do ziemi kijami. Sameth przerwał, widząc jak jeden z chłopaków przygląda się prawie metrowym kijom z metalowymi końcami. Z wyrazu jego twarzy można się było domyślić, że nie wyobraża sobie, jak można to wbić w człowieka. - To nie ludzie! - krzyknął Sam. - To Zmarli. Jeżeli nie będziecie z nimi walczyć, to oni nas pozabijają. Wyobraźcie sobie, że to dzikie zwierzęta, i pamiętajcie: walczymy o życie! Jednemu z chłopców łzy płynęły po twarzy. Z początku Sam myślał, że to deszcz, zanim nie ujrzał spojrzenia wyrażającego bezbrzeżne przerażenie. Miał właśnie powiedzieć jeszcze coś dla otuchy, gdy Nick wskazał na wzgórze i krzyknął: - Idą! Trzej Pomocnicy Zmarłych minęli linię drzew, zataczając się jak pijani. Widać było, że nie w pełni kontrolują ruchy rąk i nóg. Ciała zostały pokiereszowane w wypadku, myślał Sam, oceniając ich siłę. To dobrze. Będą wolniejsi i mniej skoordynowani. - Nick, twoja drużyna bierze tych po lewej - polecił, mówiąc bardzo szybko. - Ted, twój jest w środku, a Jacka z prawej. Pamiętajcie, walimy w kolana, i jak tylko upadną, przebijamy ich palikami do bramek. Nie pozwólcie się chwycić - są silniejsi, niż wyglądają. Reszta - bardzo proszę, panie sierżancie i profesorze Cochrane - musi stanąć z tyłu i pomagać, kiedy jakaś drużyna będzie miała kłopoty. - Tak jest! - odparł służbiście sierżant. Cochrane tylko skinął głową w milczeniu, gapiąc się na zbliżających się Pomocników Zmarłych. Sam zdziwił się, że po raz pierwszy twarz profesora nie jest czerwona. Była niemal tak biała jak skóra zbliżających się Zmarłych. - Czekajcie na mój rozkaz! - krzyknął Sam. W tej samej chwili sięgnął do Kodeksu. Na prawie całym obszarze Ancelstierre Kodeks był niedostępny, lecz w pobliżu Muru dotarcie do niego sprawiało pewne kłopoty, przypominające nurkowanie w głębokiej rzece. Sameth znalazł Kodeks. Przez chwilę szukał pociechy w znajomym dotyku i stałości całego istnienia, a potem wybrał potrzebne znaki, przygotowując się do wypowiedzenia ich nazw. Gdy wszystko było gotowe, wyciągnął prawą rękę z trzema wyprostowanymi palcami. Każdy z palców symbolizował jednego ze zbliżających się Zmarłych. - Anet! Calew! Ferhan! - wykrzyknął, splunął i z trzech palców wystrzeliły znaki w formie srebrnych ostrzy, świszcząc w powietrzu, przeleciały szybciej, niż mógł nadążyć wzrok. Każde z nich trafiło jednego Pomocnika, wyrywając mu dziurę wielkości pięści w rozkładającym się torsie. Cała trójka cofnęła się, a jeden upadł, wymachując rękami i nogami jak chrząszcz przewrócony na plecy. - O, do diabła! - wyrwało się chłopcu stojącemu obok Sama. - Teraz! - krzyknął Sam i pozostali z wrzaskiem rzucili się naprzód, wymachując prowizoryczną bronią. Sam z sierżantem ruszyli razem z nimi, Cochrane zaś zaatakował sam, zachodząc Zmarłych z boku. Rozległy się krzyki, łomot pałek do krykieta i tępy chrzęst palików, którymi przybijano ciała Zmarłych do rozmokłej ziemi. Rozgrywające się wokół wydarzenia Sam rejestrował w dziwnym rozgorączkowanym transie, jak kakofonię dźwięków, obrazów i emocji. Nie był pewien, co się właściwie dzieje. Ocknął się i pomógł Mniejszemu Druittowi wbić palik w ramię wijącego się stwora. Nawet z przebitymi wszystkimi kończynami Zmarły nadał wykręcał się i niemal się uwolnił, lecz kilku chłopców z rezerwy sprytnie przywaliło mu wyswobodzone ramię ogromnym kamieniem. Widząc to, wszyscy wybuchnęli entuzjazmem. Sam cofnął się i starł krople deszczu z twarzy. Wyczuwał, że od drogi i z drugiej strony wzgórza zbliżało się coraz więcej Zmarłych. Szybki rzut oka pokazał, że zostały tylko trzy paliki do bramek, a dwa z pięciu kijów do krykieta złamały się podczas ataku. - Wracajcie - polecił, uciszając okrzyki. - Idzie ich więcej. Nick z sierżantem podeszli do Sama. Chłopiec przemówił pierwszy, pytając cicho: - Co teraz zrobimy, Sam? Oni się ruszają! Za pół godziny się uwolnią. - Wcześniej dotrą tu oddziały ze Strefy - wymamrotał Sam, spoglądając na sierżanta, który przytaknął. - Boję się tych nowych. Przychodzi mi tylko do głowy... - Co? - wpadł mu w słowo Nick. - Wszyscy ci to Pomocnicy Zmarłych, a nie Zmarli z wolną wolą - odparł Sam. - Stworzeni na nowo