... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Nie powiesz, bij wolniej, tylko bije, jak mu ta góra każe. To ile mniej by się nabiło, gdyby ojciec po równym chodził. O, patrz, znowu czołg. Miny, panie. Pisze, miny, i po rusku, i po polsku. Będzie zbierania. Grudka po grudce trzeba będzie ziemię macać. A tam, patrz, krowa zabita. Łeb tylko i kości. Psy ją musiały tak objeść. Ja, no, to tu się, panie, na Rybitwach, ożeniłem. Dom już był. Stajnia, tyle że bez koni, bo nieboszczyk teść przepił. Wóz przepił, uprząż przepił. A jeszcze długów mi napozostawial. I kobietę wziąłem, jak to mówią, w jednej koszuli, tyle że z tym domem 334 i stajnią. A kiedy pomyślałem, że jeszcze pod tę górę trzeba będzie mi co dzień wyłazić, to biłem się z myślami, czy się żenić. Ale przecież nie z górą się żenię ani z teściem pijanicą. Zresztą niedługo już pożył, przysiągłem mu tylko, że po-spłacam wszystko, i skonał. A na tę górę, pomyślałem, muszę coś wykombinować. Raz w niedzielę do kościoła można wyjść czy pod wieczór z kimś pogadać. Zza Wisły pochodzę, a tam stół, panie. Z początku chciałem się nawet tam przenieść. Ale tu ten dom, stajnia, choć pusta, no, i baba za skarby nie chciała się ruszyć. Na szczęście miał tu Kuferblum browar, stajnia była, to kupiłem konia i zacząłem piwo rozwozić u niego. A za rok drugiego. A potem przyszły dzieci. Najpierw jedna córka, potem ta, co zmarła, potem chłopak. Potem baba zaniemogła, żylaków na nogach dostała. Prawie z domu przestała wychodzić. Woziłem ją od doktora do doktora, a nogi coraz grubsze się robiły. A takie ci zgrabne kiedyś miała. To przecież nie powiem, że to teraz nie te same nogi. Wszystko przez tę górę. Górę, dzieci. Prać nawet muszę sam, bo przy balii nie ustoi. Na dwór nieraz nie może sama, no, to biorę ją na ręce. Do kościoła to już, mówię, nie chodź, pomodlę się i za ciebie. A kiedyś ci miała jak z marmuru wyrzeźbione. Zamilkł. Minęliśmy znów jakiś czołg, jakąś armatę, jakieś spalone obejście, a w głębi dalej całą wieś, tylko kikuty kominów sterczały niczym kawałek lasu. Nie szturchnął mnie już więcej w bok, nie powiedział: - O, patrz, czołg. Patrz, armata. Patrz, spalone obejście. Sad. Cała wieś. Byłem pewny, że go tak te końskie zady ukołysały i zasnął. Lecz po dłuższej chwili, wydobywając się jakby z tego ukołysania, powiedział: - To teraz musisz być i za ojca, i za syna. Choć może zawsze tak człowiek jest. - Po czym jakby w rytm tych 335 końskich zadów roztkliwił się: - Mnie ojciec tak samo gdzieś w twoim wieku odumarł. Upił się i w przerębel wpadł. Wracał, panie, nocą z tej strony na tamtą, do siebie. Miał szwagra na tej i z tym szwagrem tak popili. A na Wiśle granica wtedy była. Po tej Ruskie, po tamtej Au-stryjaki. To ciało dopiero wypłynęło, kiedy Wisła ruszyła. - Wpadliśmy w jakąś wyrwę, aż trumną rzuciło, i dopiero gdy się fura już uspokoiła, dokończył: - O, nawyrządzały rzeki ludziom nieszczęść. A już granice na rzekach szkoda gadać. Musiał chyłkiem iść po lodzie, żeby go nie zobaczyli. No, i prosto na głowę. Długo jeszcze mówił o tym swoim ojcu, przeplatając śmierć z Wisłą, granicą, Ruskimi, Austriakami, a zwłaszcza rozwodząc się nad tym, że po obu stronach już dawno Polska, a ta granica wciąż w ludziach siedzi i długo jeszcze będzie siedziała, bo granice nie tak łatwo umierają, pamięć nieraz umrze, a granica żyje. Czasem odwiedza brata po tamtej stronie, to nie może się opędzić myśli, brat to czy nie brat. Albo wozi węgiel od kolei, to mu się wydaje, że z zagranicy wozi. - Mój, no, to śmierć niespodziewana - w pewnej chwili powiedział - ale u twojego w oczach ją było widać. Zdumiało mnie, bo jakżeż to śmierć w oczach ojca było widać. Tego samego dnia, kiedy umarł, poszedłem po południu odwiedzić go do szpitala i żadnej śmierci w jego oczach nie widziałem. Właściwie nie tyle poszedłem go odwiedzić, co kazała mi matka zanieść mu krupniku i koc, no, to koca czy krupniku nie zanosi się, jeśli ktoś ma umrzeć. Więc widocznie i ona nie widziała śmierci w jego oczach, a tylko na wszelki wypadek powiedziała, że ojciec chyba już niedługo umrze