... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Ale tak? Kto i do czego wynajmie uczennicę dziewiątej klasy? Choć Ludka umiała i pastować, i trzepać, i dziecka by mogła przypilnować, i zakupy by komuś zrobiła, i na dobrą sprawę samochód potrafiła umyć na cacy. Z przyjemnością pomogła kiedyś Stefanowi pucować fiata 850. Jakby zaczęła składać na kostium z tygodniówki, to chociażby nie jadła wafli, nie kupiła nigdy gu- my do żucia, chodziła pieszo, nie gubiła długopisów, nigdy nie kupiła książki, uskładałaby na taki kostium w okresie robienia pracy doktorskiej albo tak mniej więcej w czasie kończenia uniwersytetu. Z butelek miała dochód nieduży, goście do nich przychodzili rzadko, grzyby marynowało się w jesieni, a do zupy mama używała cytryny zamiast octu. A po rozpuszczal- niku zanim domyło się butelkę, to się człowiekowi odechciało złotówki. Słoików po dżemie, których w domu było zatrzęsienie, nie brali. Nawet po miodzie, czyściutkich, z całymi zakręt- kami. Jednej zimy tylko Ludka się obłowiła, bo w cukierni kupowali suszone skórki z cytryn i pomarańcz, ale potem był komunikat w gazecie, że cytrusy są skrapiane trującymi utrwala- czami, i ta pani zdjęła kartkę z wystawy. Potem w „Samie” naprzeciwko zaczęli kupować suchy chleb, ale akurat ojcu lekarz kazał jeść czerstwe pieczywo i też interes wziął w łeb. Ach, co tu w ogóle mówić o oszczędzaniu, jak w kinie rzadko były ulgowe bilety, a na we- stern to już zawsze brakło. Ludka z westchnieniem włożyła do torby biały trykotowy kostium. Torbę to miała za to przebojową. Nie żadna tam „Sabena” ze Świętym w plastykowym prześwicie, tylko czarny skaj łączony ze szkocką kratą. Prezentowała się, owszem. I płaszcz był niczego sobie. Grana- towy gruby sztruks na białym misiu, zapinany na zamek błyskawiczny. Kurtkę miała jak trze- ba i teksasy, i swetry, i bluzki, można by wytrzymać, gdyby dodać do tego elastyczny ko- stium. Na plaży to tam cokolwiek wystarczało, ale do pływania nie ma jak cały elastyczny kostium. I wygląda się w takim. Dwie dziewczynki miały, z tych, co z Ludka chodziły na basen, i to aż grzech, że najpiękniejsze kostiumy opinały najgorzej ruszające się w wodzie ciała. A tu człowiek chciał mieć jakiś przyzwoity czas, jakieś wyniki i zasuwał w trykocie za czterdzieści osiem złotych. I czepek jak sflaczała piłka, a inne miały te strzępione, te liście, te kwiatki, Ano, jakby była w sekcji pływackiej, a potem w jakimś klubie, toby klub może odpa- lił na zawody. Ale nie mogła być w sekcji pływackiej, bo wtedy nie mogłaby być na biologii, z tych samych powodów, z których Korcikowski nie mógł być w szkutnikach i w modelarni jednocześnie. Błędne koło. „Ach – pocieszyła się – wcześniej czy później chlor w basenie i tak by mi załatwił ten elastyczny kostium. A trykotu to nie żal. Zresztą trykot zdaje się nie wchodzi w chemiczne reakcje z chlorem, bo już drugi rok nie może się wykończyć. Jakby się wykończył, to może i mama by...” Po basenie wałęsali się jeszcze szkutnicy, choć ich czas się skończył, a nie wolno się było ociągać z wychodzeniem z wody, bo w ten sposób każde kółko by sobie przedłużało pobyt i byłby zdrowy bałagan. Korcikowski zawzięcie nurkował, jakby w Pałacu Kultury, w środku Warszawy, spodziewał się złowić żywego delfina. Wreszcie instruktor uprzejmie na niego gwizdnął i poprosił go, żeby był łaskaw zmiatać z basenu, bo nie przyjdzie przez trzy tygo- dnie. Marek miał już styl w pływaniu, dobry był w motylku, nie dało się ukryć. Ludka o motylku nie miała pojęcia, ćwiczyła żabkę. I jakkolwiek z niechęcią, należało przyznać, że dłużej niż Ludka wytrzymywał pod wodą. Chudzielec był z Korcikowskiego, w tym swetrze z granatowym przodem nie wyglądał na to. Instruktor zagwizdał, i biologia wskoczyła do basenu. Korcikowski obejrzał się, jakby chciał złapać Ludkę na zachłyśnięciu się wodą. Nie- stety, niestety, piąty rok chodziła na basen, i choć tylko raz w tygodniu czterdzieści pięć mi- nut, o połykaniu wody dawno nie było mowy. Musiał się w tym szybko połapać, bo wyszedł na swoich mokrych patykach. Krzywawych jakby. Ludka uparcie trenowała żabkę, ale nie wytrzymała, i spróbowała motylka. – Ludka, nie tak! – krzyknął instruktor z ławki. – Chcesz się uczyć motylka? – Nie! Skądże! – I dała nura, bo dziwnie się zawstydziła. Po co jej motylek, zawodniczo startować nie będzie. Otworzyła oczy pod wodą, ale nic szczególnego nie udało jej się zobaczyć, poza czyjąś różową piętą. Brakło jej tchu, wypłynęła. Słaba była w nurkowaniu. Postanowiła poćwiczyć w domu, w wannie, wszystko jedno prze- cież, gdzie się głowę wsadzi pod wodę, byle nie było dostępu powietrza. Potem trochę pływa- li na czas, i tu już Ludka odniosła sukces. Była najlepsza w dowolnym. Piąty rok, a opuściła basen trzy razy, kiedy miała anginę. Czasami, jak bywały duże mrozy, mało towarzystwa przychodziło na basen, to pływali godzinę albo i dłużej. Ale tak w ogóle, to te czterdzieści pięć minut mijało nie wiadomo kiedy. W lecie to dochodziła „Legia”, Wery Kostrzewy, wa- kacje. I już trzeba było wychodzić z basenu, bo następna grupa białych kostiumów niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę. Ludka wzięła poduszeczkę szamponu jajecznego i myła włosy pod prysznicem. Niedobrze mieć dziurawy czepek kąpielowy. Chlor bardzo wysuszał włosy. A żeby tak natrzeć oliwą, to wykluczone, bo kiedy? I tak była w lepszej sytuacji niż zabytki przeszłości z tapirem, bo kiedy wychodziła spod suszarki, fryzura wymagała tylko dokładne- go przyklepania ręką. A jak sobie radziły te biedne zawodniczki, które musiały trenować co- dziennie? Biły swoje własne rekordy z sianem na głowie, to jest charakter, owszem. Ubrała się i wyszła na Emilii Plater. Jeść jej się chciało straszliwie, ale sama wstydziła się wejść na ciastko do kawiarni. Gdzie te czasy, kiedy kupowała „na wynos” dwa pączki i załatwiała na ulicy. A tu teraz tak: wejść do kawiarni, usiąść przy stoliku – głupio; kupić ciastko, jeść na ulicy – też nie wypada. Na szczęście w lodówce była grochówka na kiełbasie, z krajanką. Przygrzeje sobie i trzeba będzie wziąć się za lekcje, nie ma rady