... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Pracował jako konserwator centralnego system u komputerowego zakładów. Miał w dziale kolegę o nazwisku Fray. Fray był biednym fanatykiem, bez zastrzeżeń wierzącym w prawość systemu. Jego czas nadszedł drugiego czerwca. Umierał z uśmiechem na ustach. Knocks wyszedł z pracy o piętnastej trzydzieści. Przedtem w zakładowej stołówce zjadł śmierdzącą potrawę o nazwie Caldijon. Jak zwykle w środy, do Michaela uśmiechała się wyzywająco jedna z kucharek. Była to brzydka, tłusta kobieta. Ilekroć na nią patrzał, brało go obrzydzenie. W bramie spotkał Platnera - technologa zakładów. Platner pełnił oprócz tego funkcję społeczną. Był skarbnikiem, odpowiedzialnym za pobieranie opłat na rzecz obchodów święta narodu. - Knocks, nie opłaciłeś składek - upomniał Michaela. - Zostało mi tylko 50 dni, Platner. Jak łatwo obliczyć, uśmiercą mnie 15 sierpnia. Wobec tego nie będę miał dosłownie nic z naszej szacownej uroczystości. A teraz odpieprz się ode mnie i spływaj! - Chciałem ci tylko przypomnieć, że za niezapłacenie składek grozi ci dawka 3-stopniowego cierpienia przedśmiertnego. Ty niszczysz ład, Knocks. Ład tak ciężko wypracowany. Ład - to demokracja, Knocks. Pamiętaj o tym. - Czy nie rozumiesz, ty draniu, że ja już nie żyję, że jestem trupem zanu- rzonym w azocie. Mam gdzieś te twoje uroczystości, składki, ład i ciebie, Pla-tner- rzekł Knocks i odszedł. Minęło dalszych dwadzieścia pięćdni „intensywnego życia°. Michael punktualnie przychodził do pracy i punktualnie z niej wychodził. Nawyk punktualności wykształcił się u niego w ciągu 35-letniego życia z olbrzymią dokładnością. Robotnicy i specjaliści nie mogli bowiem zmieniać miejsca pracy. Istniała wprawdzie możliwość napisania podania do władz administracyjnych o zmianę miejsca zatrudnienia, było to jednakże bezcelowe. Podania na ogół pozostawały bez odpowiedzi, a na dodatek we wszystkich zakładach i fabrykach płace były takie same. Tego dnia -21 lipca -Michael wybrał się na spacer do jedynego w mieście parku. Gdy znalazł się poza bramą, ujrzał dziesiątki kopulujących par. Przy pobliskim drzewie siedział starzec z błogim uśmiechem wpatrujący się w niebo. - Co tu się dzieje? - spytał Michael. - To mesjasz miłości zszedł na Ziemię, by odkupić grzechy nasze, A to są jego apostołowie - wskazał kopulujące pary i przymknął powieki.-Tak, tak, to mesjasz. I wiesz, on nie znosi przeszczepów. Czas mijał nieubłaganie. Knocks patrzył na morze. Było spokojne. Równe i brudne jak jego życie. Czuł smród sunący od zatoki. To gniły ścieki, pośród których pływały ludzkie bebechy, niezdatne do niczego: kości, żyły, flaki, jelita. Wszystko gniło, ściągając nad zatokę tysiące owadów i sępów. Jeszcze cztery dni. Cztery dni „intensywnego życia" i koniec. Subtelna fala dźwięku omiecie obnażony umysł i stworzy następny materiał przeszczepowy. „Kto dostanie przeszczep? - myślał. -Jakiś zasrany polityk lub inżynier. Dostanie moje płuca, serce, nerki. Nie, nie chcę zdychać, nie chcę być pokarmem dla innych. Chcę żyć. Żyć. Żyć!!! Podczas ostatnich dwóch dni Knocks wiele zrozumiał. Robotnicy i konser watorzy żyli, by zapewnić swym organom maksimum rozwoju. Stanowili wielką hodowlę. Ich narządy były najcenniejszym skarbem w dobie, gdy szalała choroba popromienna, rak i epidemia zawleczona z jakiejś tam planety. Powoli w jego umyśle zaczęła kiełkować nieśmiała myśl: „Uciec. Uciec przed siebie, przez rzekę, a potem do lasu. Drogę zagradzają automaty. A może ukryć się w mieście? Iść do jakiegoś burdelu lub usiąść na rogu i czekać, aż wyrośnie mi broda. Został mi tylko jeden dzień". Włożył stare, podarte ubranie, podrapał się po centymetrowym zaroście, wypił jednym haustem pół butelki syntetycznej whisky i wyszedł z mieszkania. Wmieszał się w tłum. Przysiadł gdzieś na rogu i czekał. Do wyznaczonego terminu pozostały już tylko cztery godziny. Czekał. Myślał o życiu jakże nędznym, wypełnionym wódą, dziwkami i nudną pracą. Ale chciał żyć. Gorące pragnienie życia rozrywało niemal jego drżący umysł. Spojrzał na zegarek: dziesięć minut po terminie! „Właściwie mogli o mnie zapomnieć" - pomyślał. Popatrzył na niebo. W błękicie wiły się-gęste, białe chmury, spośród których przeświecały promienie dalekiego słońca. Było ciepło. Ciepło jak wtedy, gdy matka zaprowadziła go do punktu ewidencyjnego. Miał siedem lat. Lekarz wystrzygł mu włosy na potylicy i wytatuował numer ewidencyjny.. Następnie pożegnał się z matką. Pamiętał tylko jej smutne, duże oczy, w których na moment pojawiły się lśniące krople, Pamiętał szkołę, w której się znalazł. Pamiętał dni, podczas których uczono go zawodu i ideologii