... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Spoglądając na Gylesa Francesca zaczęła przypominać sobie wszystkie jego zachowania i gesty, które mogłyby sugerować, co do niej czuł. Pomyślała, że wciąż może mieć nadzieję. Nie chodziło tylko o to, jaki był w łóżku, choć tam nigdy nie udało mu się ani przez chwilę utrzymać maski obojętności, którą przybierał w ciągu dnia. Nie udało mu się udawać kochanka, który, choć doświadczony, pozostaje uczuciowo obojętny. Cóż za pomysł, przecież on nigdy nie był wobec niej obojętny! Jak mógł sądzić, że ona kiedykolwiek w to uwierzy. Martwił się o nią, kiedy zatrzymali się na obiad w gospodzie. Pytał, czy jest jej ciepło, czy nie potrzebuje podgrzanych cegieł pod nogi w powozie, czy smakuje jej posiłek. Musiałaby być ślepa... W jakim kierunku jej mąż usiłował pchnąć ich związek? I właściwie dlaczego to robił? Zeszłej nocy zapytała go o to, ale odmówił odpowiedzi. Nie było sensu pytać go o to znowu. Jednak nie dawało jej to spokoju. Czuła, że musi znaleźć jakieś inne wyjście, obejść dookoła jego mury obronne i uzyskać odpowiedź, nie zadając pytania. Miała wrażenie, że oblega zamek. Jeśli jednak sądził, że tak łatwo ją zniechęcić, to się mylił. Wiedziała, że jeśli tylko on na to pozwoli, miłość zakwitnie między nimi tak pięknie, jak to tylko możliwe. Niestety, on też łatwo nie rezygnował. Powóz zwolnił i skręcił. Po prawej stronie pojawił się wielki park. Gyles zerknął w jej stronę. – To Hyde Park. Modne miejsce przechadzek. – Powinnam się tam pokazywać? Zawahał się i odparł: – Kiedyś zabiorę cię na przejażdżkę. Powóz zwolnił. – Jesteśmy na miejscu. Francesca rzuciła okiem na rząd eleganckich domów. Powóz zatrzymał się przed numerem siedemnastym. Gyles wysiadł pierwszy, potem pomógł żonie. Zerknęła na zielone drzwi z mosiężną kołatką, a stojący za nią Gyles mruknął: – To nasz londyński dom. Podał jej rękę, kiedy wchodzili po schodach i gdy przechodzili przez próg do jasnego holu. Służba już czekała. Wszyscy stali w rzędzie, by przywitać nową panią. Pierwszy był Wallace, a na końcu Ferdinand. Obaj jechali dwukółką Gylesa przed nimi. Wallace przedstawił jej Irvinga, a on zaprezentował jej panią Hart, gosposię, szczupłą, ascetyczną kobietę z silnym londyńskim akcentem. Potem przedstawił wszystkich innych zebranych w holu ludzi. – Na pewno jest pani zmęczona – mruknęła cicho pani Hart. – Pokażę pani jej pokój. Francesca się rozejrzała. Gyles przystanął pod żyrandolem i ją obserwował. Ruszyła w jego stronę, a potem, zerknąwszy na panią Hart, powiedziała: – Nie jestem zmęczona, ale napiłabym się herbaty. Proszę podać w bibliotece. – Oczywiście, proszę pani. Podeszła do Gylesa i położyła dłoń na jego przedramieniu. – Chodźmy, milordzie. Pokaż mi swoją jaskinię. Powinien był uprzeć się i zaprowadzić ją do salonu. Dopiero dwa dni później Gyles zrozumiał, jaki popełnił błąd. Teraz jego biblioteka, która w miejskiej rezydencji służyła mu za gabinet, stała się zarówno miejscem odpoczynku dla niego, jak i dla niej. Zmarszczył brwi, patrząc na list od Gallaghera. Zerknął w stronę, gdzie w fotelu przed kominkiem siedziała Francesca. – Pamiętasz dom Wenlowów? Podniosła wzrok. – W dolince na południe od rzeki? – Dach im przecieka. – To jeden z trzech domów, prawda? Skinął głową. – Są takie same, zbudowane w tym samym czasie. Zastanawiam się, czy nie kazać wyremontować wszystkich trzech dachów. Spojrzał w jej stronę. Wyraźnie się nad tym zastanawiała. – Niedługo zima, jeśli w innym dachu zrobi się dziura, trudno będzie w śniegu je naprawiać. – Nawet jeśli nie spadnie śnieg, zimą dach jest tak śliski, że nie mogę wysyłać na niego ludzi. To zbyt niebezpieczne. Gyles położył na biurku czystą kartkę papieru i sięgnął po pióro. – Napiszę do Gallaghera, żeby wyremontowali wszystkie trzy. Pisał, a ona czytała, lecz od czasu do czasu spoglądała w jego stronę. – Jakieś wieści? Opowiedział, co przekazał mu w liście Gallagher. Potem przeszli do tematu ustaw, nad którymi pracował. Dyskutowali akurat na temat zmiany ordynacji wyborczej, kiedy wszedł Irving. – Przyszedł pan Osbert Rawlings, milordzie. Przyjmie go pan? Gyles miał ochotę odpowiedzieć przecząco, ale zagryzł wargi. Osbert nie miał zwyczaju odwiedzać go bez powodu. – Wprowadź go tutaj. Irving ukłonił się i odszedł. Po minucie powrócił z Osbertem. Zapowiedział go, a Osbert skinął głową do Gylesa, który wstał. – Kuzynie – odezwał się i zerknął na Francescę, uśmiechając się od ucha do ucha. – Droga kuzynko, Francesco... – przerwał i zerknął na Gylesa, a potem znów na hrabinę. – Mogę tak panią nazywać? – Oczywiście – odparła, uśmiechnęła się i wyciągnęła w jego stronę dłoń. Osbert ujął ją i się ukłonił. – Proszę usiąść. Czy to jakaś pilna sprawa do Gylesa? – Nie, nie! – zaprzeczył i usiadł w drugim fotelu. – Usłyszałem, że jesteś w mieście, i postanowiłem, że koniecznie muszę powitać cię w stolicy. – Jak to miło z twojej strony, kuzynie – odparła. Gyles powstrzymał głośne prychnięcie i wrócił na swój fotel przy biurku. – Mam nadzieję, że nie uznasz tego za impertynencję – rzekł Osbert, przeszukując kieszenie – ale napisałem odę do twoich oczu. – Rozwinął rulon papieru. – Mam przeczytać? Gyles mruknął cicho i zasłonił się gazetą. Mimo to nie mógł nie wysłuchać wiersza Osberta. Nawet nie był taki zły, brakowało mu jedynie ducha. Sam mógłby napisać lepszy, który w pełni oddałby piękno szmaragdowych oczu jego żony