... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
— Wracaj, powiedziałem! — powtórzył mężczyzna. Twarz po czerwieniała mu z gniewu. Była poznaczona dziobami; ani stara, ani młoda, lecz malowała się na niej popędliwość. — Mujhar pozwolił wam może wałęsać się po ulicach Mujhary w jakiej tylko chcecie zwierzęcej postaci, ale tu jest inaczej! Zabieraj się z miasta, zmiennokształtny! Nie. Był to Lorn, stojący tuż obok ogiera. Na cóż zda się zabicie go? Uwiarygodni tylko powody jego nienawiści? Donal spojrzał w dół i zobaczył, że jego prawa dłoń spoczywa na złotej rękojeści długiego noża. Ostrożnie, bardzo ostrożnie, rozluźnił zaciśniętą szczękę, zdjął rękę z broni i zignorował łechtanie w okolicy żołądka. Udało mu się jakoś przemówić spokojnie do Homanina, którego miał przed sobą. — Qu'mahlin Shaine'a skończyło się. My, Cheysuli, nie jesteśmy już ścigani. Wolno mi przychodzić i odchodzić, kiedy zechcę. — Nie tutaj! — Odziany w dobrą, szarą wełnę, ale bez oznak tytułu czy stanowiska, potrząsnął ciemnobrązową głową. — A ja ci mówię; lepiej idź stąd. — Kim jesteś, że tak mówisz? — zapytał lodowato Donal. — Zająłeś miejsce Mujhara w Homanie, by rozkazywać, kiedy mam przychodzić i odchodzić? — Rozkazuję, gdzie chcę, jeśli chodzi o takich, jak ty, zmiennokształtny. — Homanin pochylił się w siodle. Jedną ręką chwycił cugle kasztana, aby osadzić na miejscu konia Donala. — Słyszysz mnie? Odejdź stąd. Hondarth nie jest dla takich, jak ty. Ich kolana wciąż się stykały. Ten kontakt, choć słaby, pozwalał Donalowi wyczuć napięcie mężczyzny, wyczuć, co skłoniło tamtego do tak gwałtownego działania. Boi się. Nie robi tego kierując się źle pojętym poczuciem sprawiedliwości, czy osobistym pragnieniem zemsty — po prostu się boi. W strachu ludzie zdolni są do wszystkiego. Rzekł Taj, krążący pozornie bez celu ponad zatłoczonym placem. Lirze, obejdź się z nim łagodnie. Po tym, co mi powiedział? Zaszkodziło ci to? Patrząc w jego brązowe, złośliwe oczy Donal zrozumiał, że tamten nie ustąpi. Nie mógł. Duma Homanów nie dorównywała dumie Cheysuli, lecz mimo to była potężną siłą. W przytomności tak wielu ludzi — przed tylu Homanami i znienawidzonym Cheysuli — ten mężczyzna nigdy nie ustąpi. Lecz jeśli ja się cofnę, narażę na szwank więcej niż moją dumę. Utrudni to jeszcze bardziej życie każdemu wojownikowi, który przybędzie do Hondarth. Tak więc nie ustąpił. Przysunął się do Homanina tak, że tamten wzdrygnął się, cofając, i powiedział prawie szeptem: — Jesteś doprawdy durniem, jeśli sądzisz, że możesz przegnać mnie do lasów. Przychodzę i odchodzę, kiedy chcę. Jeśli zamierzasz mnie zniechęcić, będziesz musiał stawić czoło mnie i moim lirom. — Krótkim gestem wskazał najeżonego wilka i latającego czujnie Taja. — I co mi teraz powiesz? Homanin spojrzał na Lorna, który zmarszczył rudy pysk, ukazując ostre zęby. Uniósł spojrzenie ku krążącemu Tajowi, który powoli, jakże powoli, opadał ku nim. Wreszcie spojrzał na wojownika Cheysuli, którego miał przed sobą: młodego, dwudziestotrzyletniego mężczyznę, wysokiego nawet gdy siedział w siodle, o czarnych włosach, śniadej skórze, żółtych oczach, odznaczającego się wdziękiem, pewnością siebie i nieomal zwierzęcą siłą. Cechowała go duma i gotowość, różniące Cheysuli od innych mężczyzn. Wyglądał jak drapieżnik. — Nie jestem uzbrojony — rzekł wreszcie Homanin. Donal nie uśmiechnął się. — Proponowałbym, byś następnym razem, kiedy zechcesz obrazić Cheysuli, robił to z bronią w ręku. Jeśli mam być zmuszony zabić cię, wolałbym zrobić to w uczciwej walce. Homanin wypuścił cugle jego ogiera. Chwycił własne tak gwałtownie, że jego koń otworzył pysk, odsłaniając potężne zęby w niemym proteście. W tył, w tył... Podkute żelazem kopyta zgrzytały o kamień i drapały bruk. Mężczyzna nie zwracał uwagi na ludzi, na których prawie najeżdżał, czy kruchy stragan z owocami, który zwalił się, kiedy zad jego wierzchowca staranował podpory. Całkowicie ignorował wrzaski rozgniewanego kramarza. Lecz zanim opuścił plac, jeszcze raz splunął na ziemię. Donal siedział sztywno w siodle i wpatrywał się w plwocinę, która zanieczyściła kamień brukowy. Poczuł dokuczliwą pustkę w brzuchu. Pustka ta z wolna wypełniała się bólem wstrząsu i urażonej dumy. Nie warto go zabijać. Ale głos Lorna wydawał się podejrzanie rozmarzony. Taj, wciąż kołując, wzbił się ku niebu. Doświadczysz tego więcej. Sądziłeś, że jesteś wolny od takich rzeczy? — Wolny? — zapytał głośno Donal. — Carillon zakończył qu'mahlin Shaine'a! Żaden z lirów nie odpowiedział od razu. Donal się wzdrygnął. Było mu zimno. Miał mdłości. Chciał splunąć, tak jak to zrobił Homanin, aby pozbyć się kwaśnego posmaku wstrząsu. — Zakończył — powtórzył. — Wszyscy w Homanie wiedzą, że Carillon zakończył czystki. Ton Lorna brzmiał ponuro. Na świecie są durnie i szaleńcy. Ludzie kierowani ciemnymi przesądami i strachem. Donal spojrzał na rynek i pokręcił powoli głową. Wokół tłoczyli się Homanowie, którym, aż dotąd, gotów był zaufać, mając niewiele powodów, by czynić inaczej. Ale teraz — patrząc, jak krzątają się wokół swoich spraw — zastanawiał się, jak wielu z nich nienawidziło go z powodu jego rasy, nie rozumiejąc dobrze, kim jest. Dlaczego? zapytał swego lira. Dlaczego na mnie plują? Jesteś najbliższym celem, powiedział Taj. Nie z powodu rangi i tytułu. Homańskiej rangi i tytułu, podkreślił Donal. Czy przynajmniej dla nich nie mogą mieć szacunku? Ostatecznie to ich własne. Gdybyś powiedział kim i czym jesteś, zgodził się Lorn. Być może. Ale ten człowiek widział tylko Cheysuli. Donal roześmiał się lekko, ale nie było w tym nic humorystycznego. Ironia losu, prawda? Ten człowiek nie miał pojęcia, że jestem księciem Homany — widział jedynie zmiennokształtnego, więc splunął. Gdyby wiedział, może trzymałby gębę na kłódkę, przez szacunek dla tytułu. Ale inni, inni Homanowie — wiedząc, kim uczynił mnie Carillon — czują do mnie niechęć z powodu tego tytułu. Jakaś kobieta, przechodząc obok, wymamrotała coś o bestiach i demonach i uczyniła znak chroniący przed bogiem zaświatów. Był on skierowany w stronę Donala, jakby sądziła, że to on jest sługą Asar-Suti. — Na bogów, świat zwariował! — Donal spoglądał za kobietą, która zniknęła na zatłoczonym placu. — Czy oni sądzą, że jestem Ihlini? Nie, powiedział Taj. Wiedzą, że jesteś Cheysuli. Wydostańmy się stąd zaraz. Lecz kiedy to mówił, poczuł i usłyszał, że coś plasnęło o jego ramię. I poczuł też ten zapach