... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Zachował go. Poza tym nic się 113 nie ostało. Spalili nawet drewniane szuflady kufra. Wczesnym rankiem bracia dopełnili dzieła. Znieśli z gabinetu fotel Ha-ąuina, roztrzaskali go młotem i cisnęli drewno do kominka. Potem usiedli przy stole w refektarzu nad dwiema kartami, wyposażeni w pióro i kałamarz. Abel miał przy sobie szyfr. Była to deszczułka z wyciętymi kratkami, umożliwiająca zapisywanie poufnych informacji wedle klucza. Abel z namaszczeniem, starając się używać jak najzręczniejszych sformułowań, opisał wszystkie wydarzenia, które zaszły w Draguan w ciągu trzech ostatnich dni - przyjazd człowieka w czerni, zabójstwo, nieoczekiwane przybycie młodego proboszcza i jego wyjazd do przeklętej wioski. Uzupełnił relację szczegółowym opisem wyglądu Henna Guiego oraz urywkami raportu. - Ten list nie zostanie wysłany z Draguan przed nastaniem lepszej pogody - rzekł Abel. - Teraz warunki podróży są zbyt ciężkie, a Chuąuet zabrał wszystkie nasze konie. - Mimo to musimy napisać go jeszcze dziś, o niczym nie wolno nam zapomnieć. - Jeśli po tym posłaniu nie zyskamy lepszego miejsca... jeśli za cały nasz wysiłek... stracę resztki nadziei! - Bacz, abyś nie pomylił szyfru, Ablu. I nie zapomnij wspomnieć o rysunkach z kufra Haąuina... l Wczesnym rankiem, po pierwszej spędzonej w Heurteloup nocy, Henno Gui i jego towarzysze krzątali się po obozowisku. Mistrz wybierał się do wsi, Tłusty Czwartek zamierzał poczynić naprawy w budynku, a Floris z Meung założyć wnyki w lesie. Własne zapasy żywności zaczynały się powoli wyczerpywać, a Henno nie pozwolił czerpać ze spichlerza wieśniaków. Zalecił Florisowi, aby nie odchodził dalej niż na odległość głosu i wrócił w razie lada niepokojących oznak, a sidła zastawiał, nie trwoniąc czasu. Floris obiecał przestrzegać zaleceń i odszedł z przygotowanymi już pętami. 114 Nocą znowu sypnął śnieg. Młody uczeń wchodził do nieskalanie białego lasu, w którym tu i ówdzie połyskiwał błękit podobny do migoczącej w słońcu tafli jeziora. Ścieżki były nieprzetarte. Po raz pierwszy od wyjazdu z Paryża Floris został sam i mógł swobodnie wybierać drogę. Zachwycały go leśne pejzaże. Gwałtowna zmiana otoczenia spowodowała, że zatracił poczucie czasu i przestrzeni. Od czasu do czasu walenie młota albo toporka Tłustego Czwartka przywoływało go do porządku, lecz chłopiec, ogarnięty marzeniami na miarę swego wieku, poddał się władaniu fantazji. Las, do którego wkraczał, przypominał krainę czarów z kart jego ukochanych ksiąg: Meliadora, Panny z Osiolkiem, Księgi Lea-na, Rycerza z Kurkiem... Z tych kilku opowieści o nęcących tytułach młodzieniec wywołał twarze i postacie. Zabawiał się tak, dopóki jedna z wizji, dokładniejsza i wyraźniejsza od innych, nie zawładnęła nim bez reszty. Floris znalazł się w kręgu utworzonym przez dziesięć pięknych i zwiewnych dziewcząt, ledwie rozkwitających, przyodzianych w cieniutkie błękitne szaty, miejscami całkiem przezroczyste. Dziewczęta miały obnażone ręce i bose stopy. Dziwne wróżki pojawiły się na szczycie pagórka, ponad głową chłopca i czubkami drzew. Radośnie wirowały wokół niego, nie zbliżając się, lecz pochylając nad nim... Floris nie wywołał tej wizji celowo; zresztą przypominała ona raczej wstydliwe marzenia senne, które coraz częściej nachodziły go nocami - pełne dziewcząt o kobiecych spojrzeniach, istot, które wymknęły się z zaczarowanych zamków, by wśliznąć się do jego łóżka. Zapewne zmęczenie i bezsenna noc spędzona na lekturze przyczyniły się do wyrazistości tych wizji. Pośród wirujących płatków śniegu marzyciel bezwstydnie oddawał się cudownej ułudzie. Trzy dziewczęta odłączyły od kręgu i wolniutko zbliżały się do Florisa. Miały mleczno-białe buzie i drugie włosy. Jedna z nich, najwyższa, podeszła do chłopca. Floris uśmiechał się, ogarnięty rozkoszą. Wizja wprawiała go w zachwyt, przerastając śmiałością wszystkie, na które wcześniej sobie pozwolił. Chciałby, aby trwała choć 115 tyle, co pocałunek albo wyznanie, lecz nagle pewien szczegół zmącił nastrój chwili. Floris zauważył, że urocze dziewczę ma gęsią skórkę. Jej bose stopy zsiniały na śniegu. Biała pierś unosiła się gwałtownie, niczym u schwytanego, wylęknionego ptaka. Floris cofnął się o krok, wznosząc oczy ku niebu. Potrząsnął głową. Żadna ze zjaw nie zniknęła. Wysoka dziewczyna wciąż była tuż obok, przed nim, i na próżno usiłowała zapanować nad drżeniem. Nagle Floris zrozumiał, że to nie sen. Naprawdę otaczało go dziewięć dziewcząt, naprawdę półnagich, pośród mrozu i śniegu