... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Warunki bytu tutaj stały się całkiem niemożliwe. Mimo zaświadczenia lekarza chleba otrzymać nie mogę, miejscowe N. K. W. D. odsyła mnie z powrotem do kołchozu i nie słucha żadnych tłumaczeń. Proszę więc bardzo o jakąś pomoc. Poza tym w imieniu wszystkich proszę, aby Opieka Społeczna postarała się u władz miejscowych, aby nam tu chleb wydano, jak innym "bieżeńcom", (uchodźcom) i żeby nas nie wyrzucano jak psów z mieszkań." * * * Wojsko Polskie i Ambasada Polska w Kujbyszewie robiły wszystko, by zorganizować jak najskuteczniejszą pomoc dla swych obywateli, ale gdy tylko coś zmontowano, gdy któraś z placówek zaczynała sprawnie działać - jakaś tajemnicza siła rozbijała te poczynania i paraliżowała pracę, którą trzeba było zaczynać od nowa. Był to sowiecki system, którego celem było znużyć i zmęczyć organizatorów i zniechęcić tych, którzy nie mogli od nich otrzymać na czas pomocy. "Władze wasze nie dbają o was" - mówiono im wtedy. "Wojska polskiego nie ma" - tłumaczono w dalekich posiołkach. "Wstępujcie do Armii Czerwonej, tam tworzą się polskie pułki - polskie, litewskie, łotewskie, ukraińskie. Tam się wami zaopiekują, będzie wam dobrze". Gdy tylko pojawiły się transporty z żywnością i darami dla Polaków - przesłane z Ameryki i Anglii, i zaświtała nadzieja wydatniejszej pomocy, natychmiast władze sowieckie zaczęły przerzucać ludność polską z południa do północnego Kazachstanu bez jakiegokolwiek uprzedzenia o tym polskich placówek, by utrudnić wszelką planową organizację opieki. I znów ludzie marzli i umierali z głodu, a dzieci, które w tym kraju są otaczane rzekomo najczulszą opieką, ginęły jak muchy. Miarodajne sowieckie czynniki nie miały ani odrobiny dobrej woli przyjścia z pomocą Polakom, zagnanym za ich przyczyną w tak tragiczną sytuację. Ale im bardziej pętla sowiecka zaciskała się na polskich szyjach - tym więcej ludzi stawało do ofiarnej pracy, i chociaż wysiłek ten zaspokajał tylko kropelkę z morza ludzkich potrzeb, ale spełniał jedno wielkie zadanie - budził nadzieję i zagrzewał do przetrwania. Uwijali się lekarze polscy po zawszawionych, błotnistych ogrodach, organizując punkty sanitarne, dziś pod tym koszlawym drzewem, jutro przy tamtej połamanej ławce. Tak jak po pacjentach, łaziły i po nich wszy. Tyfus zabierał spośród nich ofiary, ale to nie było ważne. - Ważnym było dla nich to, aby w zgaszonych oczach ludzkich wzniecić iskierkę nadziei, że "nie zginęła, póki my żyjemy", a więc trzeba dla Niej żyć, żyć, by miał kto o Nią walczyć. Panie polskie, które uwijały się po ogródku dworcowym, przepełnionym ludźmi z transportów, rozdając półżywym dzieciom mleko i jedzenie, pochodzące z darów często bywały aresztowane. Równorzędnie z rozgrywającym się dramatem, rodzi się specyficzny humor. Gdy już nie można płakać, trzeba się śmiać. A śmiech był potrzebny Polakom, by się odprężyć i odwrócić choć na chwilę myśli od otaczającej i strasznej rzeczywistości. Rodzące się samorzutnie dowcipy, podawano sobie z ust do ust z błyskawiczną szybkością. - Słyszałeś nowy kawał? - pytał obdarty i obrośnięty jegomość takiego samego wybiedzonego łachmaniarza. I nie czekając zachęty opowiadał. - Siedzi Sowiet i dyskutuje z Polakiem o Bogu. - "A wot u nas Stalin eto Boh. Dobryj Boh" - mówi Sowiet - "stworzył raj dla grażdan i was przyjął do tego raju. A wasz Boh co? Wygnał z raju Adama i Ewę". Polak podrapał się w głowę i powiedział: - Wiesz co, z waszego raju to wolałbym być wygnany. - Ha, ha, ha - zaśmiał się na cały głos łachmaniarz i zaraz szedł dalej opowiedzieć dowcip siedzącej na tłomokach smutnej, starszej pani. - Pani kochana - mówiła jejmość w poszarpanej fufajce, do drugiej - dobry kawał dziś słyszałam