... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Napięcie wróciło na rozpogodzone przed chwilą twarze. Twarz Irenki zadrgała. Stara kobieta chciała opanować łzy. Z całych sił broniła się przed nimi, ale im bardziej zaciskała zęby, tym łzy były bliżej. Wreszcie trysnęły. Nie były to pojedyncze krople, ale strumienie złożone z wielkich słonych kropli. Pola, która była od dziecka bardzo uczuciowa, zapłakała również. Mucha, zdecydowana na wszystko, na coś tak niebywałego jak zrzucenie żałoby, trzymała się najdłużej. Jednak ona także zapłakała cicho, zasłaniając twarz dłońmi. – Co, czy nie wolno nam płakać? Czy nie mamy powodu? – spytała Pola. – Nawet tego nam nie wolno robić razem, tylko każda może sama, w poduszkę? Od dzieciństwa zawsze w poduszkę, żeby nie pokazać. – Zawsze nas rozdzielali, zawsze – powiedziała Irenka, nie tamując już łez; płynęły swobodnie po jej pobladłej twarzy. – Mucha ma zły wpływ na ciebie, zabraniam ci siedzieć z nią w jednej ławce – powiedziała Pola głosem swojej matki. Wszystkie trzy zaczęły się śmiać. Łzy płynęły w dalszym ciągu, ale były to teraz łzy śmiechu. – Pola jest zepsutą dziewczynką, nie będziesz się z nią spotykała – odwzajemniła się Mucha poprzez śmiech. – Towarzystwo Muchy i Poli jest wysoce nieodpowiednie dla dobrze wychowanej dziewczynki – dorzuciła Irenka. Śmiech pęczniał, był coraz głośniejszy, nic już nie mówiły, nie mogły wykrztusić ani słowa. Jedna drugą klepała po plecach, kiedy śmiech zatykał je tak, że dostawały czkawki. – A my? Ja też moim dzieciom to samo. To samo! Z tą nie, z tamtym, nie z tym, całe życie zaszczute! Śmiech trwał jeszcze, zacichał stopniowo, znów wzmagał się trochę i znów cichł. Pola wstała i otworzyła okno. Powietrze pachniało wiosną, ciepłem i spalinami. – Tak od razu wszystko czarne zdjąć? – Ostatecznie buty można zostawić, bo to najdroższe. Nie kupimy sobie przecież całej nowej garderoby – zgodziła się Mucha. – Może lepiej stopniowo? Najpierw do czarnej sukni kolorowa apaszka, potem jasna bluzka do czarnej spódnicy... – Nie – powiedziała Mucha – żadnych półśrodków, albo wszystko, albo nic. – Racja – poparła ją Pola, która śmiała się najdłużej, najgłośniej i miała teraz od tego śmiechu zadyszkę. – Nie dziwcie się, ale mnie to nawet nie wpadło do głowy, żeby trzy stare baby wybrały się na piknik. Te szare dni, te czarne noce, białe sufity, koloru tyle, co kwiaty na grobie... – Irka, weź pod uwagę to, że Bóg jest przyrodą i my pojedziemy do niego na piknik. W tym lesie będzie polanka, na której rozłożymy koc, na nim obrus, jedzenie, wino, a my w kolorowych sukniach, no widzisz to? Przecież to nie jest grzech, prawda? Prawda. – Tak, widzę – powiedziała Irenka. – A co dalej? – Zobaczysz, że wszystko się potem zmieni, będziemy się spotykać, nikt nie ma prawa nas rozdzielić... – Tylko ta jedna chuda dama. – Na to nie ma rady, ale nikt na ziemi nie może nam już niczego rozkazać. Czy nam czegoś więcej trzeba? – Będziemy się spotykać, kiedy chcemy. – Nigdy mi nie pozwalali trzymać kolorowych szkiełek. Skaleczysz się, brudne szkła, a przecież nigdy się nie skaleczyłam, a nawet gdyby, to co by się takiego stało? – Irenka wracała do najwcześniejszego dzieciństwa. – No, ja już w ogóle nie mówię o moich zbiorach – zaśmiała się znów Pola. – Prawda, że twoje były dziwne, mnie samą brzydziły te suche owady – odezwała się Irenka. – Pamiętasz, Mucha? Pola zamykała do słoików żywe owady. Po krótkim czasie one robiły się martwe, wysychały na wiór, a ona wciąż nudziła, pamiętasz? Weź do ręki tego chrabąszcza, zobacz, jaki leciutki, nic nie waży... – Zawsze dużo jadła i była tłusta. Ciekawe, skąd u niej zamiłowanie do suchych owadów. – Powinnaś zbierać pędraki, grubaśnico. Mucha tak do ciebie mówiła, pamiętasz, Pola? – Mucha bała się, że ją wysuszę – zaśmiała się Pola. – Muchy też suszyłam, miałam ich pełen słój... – Przestań, Pola, robi mi się niedobrze, naprawdę. – Byłaś złą dziewczynką, to prawda, to grzech zasuszać owady. – To na pamiątkę – powiedziała Pola, a jej tłuste policzki zalśniły z zadowolenia, że mówi się o niej. – Każdy ma jakieś grzechy na sumieniu, prawda? – Teraz jest mało okazji do grzechu. – A piknik? Obżarstwo, opilstwo i nie wiadomo co jeszcze. – Dokąd my właściwie pojedziemy? – Do lasu. – Dobrze, ale gdzie? – zakłopotała się Irenka. – W dzieciństwie jeździłam z rodzicami nad rzekę, cztery krótkie przystanki pociągiem, czysta, zimna woda, jak kryształ... – rozmarzyła się Pola. – Ja jeździłam nad jezioro, wielkie oko wody w lesie, dookoła szuwary, paprocie jak palmy, a jak ptaki się zerwały, to był taki furkot... Nic tego nie przypomina – powiedziała Irenka. – A ja nie pamiętam, gdzie to było, pamiętam tylko, że niebo takie jasne jak nie wiem co i że leżeliśmy pod krzakami czarnego bzu, zawsze tam jeździliśmy, kiedy kwitł, pachniało miodem, cały krzak trząsł się od pszczół – mówiła Mucha. – No dobrze, ale dokąd my teraz pojedziemy? Jak mój wnuk miał osiem lat, wzięłam go, wsiadłam do pociągu i pojechałam z nim te cztery stacje, a tam nic, jakieś budy, cement, maszyny, cztery drzewa na krzyż, i do tego bez liści w górze. Jak powiał wiatr, to suche gałęzie aż trzaskały. Dzieciak płacze, bo chce zobaczyć las, co miałam robić? Z powrotem w pociąg i jedziemy do lasu, półtorej godziny jechaliśmy. Półtorej godziny od miasta, a to było dziesięć lat temu. – Teraz pojedziemy co najmniej trzy. – No to trudno. Pojedziemy, i koniec. – Mucha zawsze była taka uparta