... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Od rozpalonego pieca aż buchało i pani Grouse zastanawiała się, czy to nie źródło całego ciepła na ziemi. Rozgrzane powietrze nie zatrzymywało się w obrębie kuchni, pokoje na górze, w których spała ona i jej dwie siostry, były duszne, dopiero dobrze po północy w dotychczas nieruchomym powietrzu można było wyczuć orzeźwiający powiew wiatru. Matka pani Grouse nie należała do kobiet, które zwracają uwagę na pogodę. Prawdę mówiąc, nauczyła swe córki, że ludzie prawi posłuszni są tylko woli Boga. Więc w połowie sierpnia, kiedy słupek rtęci w termometrach wskazywał ponad trzydzieści stopni, a psy walczyły zaciekle na zakurzonej drodze - a nawet robiły coś gorszego, aż jeżyła im się sierść na karkach - w piekarniku matki rodziły się parujące zapiekanki. Pani Grouse zawsze z rozrzewnieniem wspominała swoją matkę, szczególnie odkąd ta dobra kobieta pokornie posłuchała w końcu woli Boga. Jej największym marzeniem było móc wpoić zalety swej matki własnej córce Annie, której skłonności do przedwczesnego poddawania się były dla takiej kobiety, jak pani Grouse, czymś niepokojącym. Latem Anna zwyczajnie odmawiała przyrządzania prawdziwych posiłków, ograniczając się do jedzenia sałatek i owoców. Pani Grouse nie rozumiała, jak ktoś może oddać tyle pola, a zachować jeszcze dość siły, by toczyć pojedynki z życiem. Lato obfitowało w okropieństwa. Pani Grouse nienawidziła wszystkiego, co pełza i lata. Jak na kobietę siedemdziesięciokilkuletnią, była niezrównaną pogromczynią, nie rozstającą się z łapką na muchy, i trudno było przewyższyć jej czujność, jeśli chodzi o letnie insekty. Każdej wiosny, kiedy w sklepach prowadzono promocyjną sprzedaż środków owadobójczych, pani Grouse zaopatrywała się w dwie wielkie puszki i codziennie skraplała ich zawartością listwy przypodłogowe. Z tego powodu Anna odmawiała wejścia do pomieszczeń na dole, póki nie po otwierano wszystkich okien, który to pomysł wielce się pani Grouse nie podobał. Pewnego popołudnia pod koniec czerwca pani Grouse zamiatała ganek przed domem, kiedy dostrzegła coś, co zaabsorbowało jej uwagę. Przez dwa dni padał deszcz i wąski pasek trawnika między domem a chodnikiem był wilgotny i zielony. Jednak kiedy pani Grouse przyjrzała mu się bliżej, zauważyła setki malutkich otworków, jakby jakieś niedorozwinięte dziecko spędziło całą noc, systematycznie dziobiąc szpikulcem ziemię, póki nie została jednolicie podziurawiona. Bo były to dziury. Przyglądała im się na czworakach i właśnie w takiej pozycji zastał ją pan Murphy, mieszkający dwa domy dalej. - Dżdżownice - powiedział, spoglądając znad okularów. Pani Grouse zmarszczyła czoło. - Po deszczu wychodzą na powierzchnię - wyjaśnił mężczyzna. 39 Nad barem Mohawk wisi nowy szyld, znacznie większy od poprzedniego. Wypisane jest na nim wymyślnymi literami The Grotto, a niżej, mniejszymi - Zapraszają Beverly i Harold Saundersowie. Długi kontuar pozostał niezmieniony, jedynie kasę przeniesiono bliżej wejścia. Pilnuje jej żona Harry’ego, najbardziej płomiennoruda kobieta, jaką kiedykolwiek policjant widział. Przypomina mu buldoga podejrzewającego, że masz kość - jego kość. Rudego buldoga. Policjant nigdy nie był w nowej restauracji, z przyćmionymi światłami, niepołączonej z dawnym lokalem. Woli jadać w barze, gdzie jest widno i można pogawędzić z innymi gośćmi ściskającymi kupony wyścigów konnych, jeśli się czuje potrzebę rozmowy. Sąsiednią salę przeznaczono głównie dla kobiet, lubiących spożywać sałatki w „intymnej atmosferze”, jak to określa rudowłosa. Dziewczyna jest kelnerką w sąsiedniej restauracji, ale wpada do baru po potrawy. Kiedy się pochyla obok niego, policjant czuje jej zapach i widzi zarys stanika przez materiał sukienki. Czasami dziewczyna chodzi bez stanika i policjanta ogarnia wtedy dziwna tęsknota, skłaniająca go do rozmyślań nad własnym życiem i wieloma sprawami. Niekiedy zazdrości nawet Harry’emu, który przynajmniej ma swojego buldoga. - Cześć, skarbie - mówi, gdy pojawia się dziewczyna, by wziąć hamburgera z frytkami. Stara się, żeby to „skarbie” zabrzmiało zwyczajnie. Ostatecznie są spokrewnieni. Ale zawsze wypada to tak, jakby żebrał. - Jak mała? - pyta, chociaż wie, że dziecko chowa się zdrowo, ma przed oczami obraz, jak niemowlę ssie jej pierś. - Czy ten twój nicpoń czasem się odzywa? Ale dziewczyna już zniknęła. Nawet jeśli go zauważyła, widocznie uznała, że nie warto mu odpowiadać. A może jest zbyt zajęta. Policjant zamawia hamburgera i prosi Harry’ego, by nie dodawał cebuli. - Jeszcze dwa tygodnie, Harry - mówi. - Aż trudno uwierzyć. John, prawnik, siedzący dwa miejsca dalej, podnosi głowę znad zupy. - Na pewno ktoś ukradnie sygnalizację świetlną. - Myślisz, że napiszesz wspomnienia, Gaff? - pyta ktoś. - Pamiętnik Niebieskiego Rycerza? - Niebieskiego Wieloryba - poprawia go inny. Prawnik się uśmiecha. - Sądzisz, że się roztyjesz, kiedy nie będziesz miał nic do roboty? - Będę miał mnóstwo roboty - oświadcza policjant. - Już ty się o mnie nie martw. - Dobrze - mówi prawnik. - Na przykład co? - krzyczy ktoś z drugiego końca baru. - Mnóstwo i już. - Możesz prowadzić samochód, którym twój brat ucieka z miejsca przestępstwa - mówi John. - Albo ty - rzuca Harry. - Nie będzie dzisiaj napiwku, Haroldzie - oświadcza John. - Mam cię w dupie - mówi Harry alias Harold. - Harry! - krzyczy rudowłosa siedząca przy kasie. - Tak, Haroldzie - mówi John. - Jestem zbulwersowany. - Pocałuj mnie w... - Harry? Otwierają się drzwi do kuchni i wyłania się z nich chłopak Youngerów. Bierze dwie cole i znika z nimi. Policjant dostrzegł Szalonego Billa ustawiającego szklanki na zielonej plastikowej tacy na blacie z nierdzewnej stali, żeby nie myśleć, mówi: - Powinieneś mu kazać nosić siatkę na włosy albo coś w tym rodzaju. Harry nie zwraca uwagi na jego słowa. Kolejny raz żałuje, że posadził żonę przy kasie. Policjant podejrzliwie traktuje tego Youngera, i to od wielu lat, od dnia, kiedy burzono stary szpital