... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- Nie - zgodził się Jupiter. - Ale szmaragd jest dowodem, że się do niego zbliżamy. Jedno kłamstwo więcej w raporcie sierżanta Brewstera. Miecz był tutaj, póki don Sebastian nie przyszedł po niego tej nocy i nie ukrył go gdzieś indziej. Ukrył miecz i ukrył się sam, i wszystko to musiał zrobić szybko. - Jupe? - przerwał mu nagle Pete. - Co to za odgłosy? Nasłuchiwali. Z zewnątrz dochodził głośny szum, podobny do zsuwania się lawiny. - Deszcz! - powiedział Bob. - Pada wszędzie z wyjątkiem tego miejsca pod nawisem skalnym. Ho, ho! To istny potop! - Nie, słyszę jakiś inny odgłos. A wy słyszycie? - spytał Pete. Jupiter potrząsnął głową, a Bob wzruszył ramionami. Ale Diego coś usłyszał. - Głosy! - szepnął. - Ktoś jest tam na dworze. Wyśliznęli się z chaty i przykucnęli za rosnącymi przed nią gęstymi krzewami. Trzej kowboje-włóczędzy brnęli w ulewnym deszczu przez mały kanion. Przez szum deszczu niosły się ich głosy: - ...działem, jak szli tędy, Cap,... rech. - ...ajmy się... szlaku. Mężczyźni przeszli koło chaty, nie zauważywszy jej pod nawisem i znikli za następnym wzgórzem. Jupiter wstał. - Nie wrócą przez jakiś czas. Pójdziemy z powrotem do Zamku Kondora, nim nas zobaczą. Chodźcie. Lecz tym razem Jupiter się mylił! Chłopcy byli jeszcze w otwartym kanionie, gdy za nimi rozległy się krzyki: - Hej tam wy czterej! Nikt nie musiał rzucać komendy “biegiem”! Rozdział 16 Wszystko płynie! Chłopcy wypadli z wąskiego, zarośniętego szlaku na błotnistą drogę. Bez tchu rozglądali się to w prawo, to w lewo, nie wiedząc, dokąd uciekać. - Jeśli pobiegniemy drogą w dół, ci kowboje dopadną nas, nim dotrzemy do lokalnej szosy! - powiedział Pete. - A jak zaczniemy się wspinać na wzgórze, to nas zobaczą! - krzyknął Bob. - W górę drogi i przez tamę też nie możemy iść - dodał Diego. - Jest cała zalana, zmyje nas z niej. Sparaliżowani, niezdecydowani chłopcy stali w strumieniach deszczu na drodze. Za nimi trzej kowboje przedzierali się przez gęste zarośla, klnąc i złorzecząc, gdyż w pościgu za chłopcami wpadali na siebie nawzajem. Było słychać wściekły głos czarnowłosego Capa, gdy poganiał pozostałych. - Szybko! - krzyknął Pete. - Spróbujmy uciekać drogą! - Nie, pobiegniemy w dół do strumienia - zakomenderował Jupiter - aż do jego końca przed tamą! Będą pewni, że w tamtą stronę nie uciekliśmy, więc to jedyny wybór. Nie tracąc więcej czasu, chłopcy zagłębili się w koryto strumienia. Czepiali się skarp głębokiego koryta, starając się utrzymać nad poziomem wody, która je niemal wypełniła. Pod osłoną stromych ścian koryta i gęstych zarośli, podjęli uciążliwą drogę w stronę tamy. Powyżej, na drodze ciężkie buty chlapały w błocie. Chłopcy z bijącymi sercami przylgnęli płasko do skarpy. Trwali cicho i bez ruchu pod osłoną krzaków. Niemal wprost nad nimi rozbrzmiewały trzy ochrypłe, rozeźlone głosy: - Gdzież, u diabła, polecieli! - Wścibskie łobuzy! - Myślisz, że mają kluczyki? - Pewnie! Uciekli, no nie? I nie znaleźlim kluczy w stajni! - Cap, może poszli na te tamę? - Nie rób się głupszy, niżeś jest, Tulsa. Nawet dzieciaki są za mondre, żeby tera iść przez te tamę! - Nie są na tem wzgórzu, to musieli się zabrać tą drogą. Chodźcie! Tupot i chlupotanie zaczęły się oddalać w stronę hacjendy i lokalnej fosy. W strumieniach deszczu chłopcy mokli, bezgłośnie czekając. - Poszli sobie - odezwał się w końcu Bob z ulgą. - My też lepiej chodźmy - powiedział Diego. - Tu nie możemy się dłużej ukrywać. - Tylko że dokąd mamy iść? - zapytał Pete. - Odcięli nas od drogi, po tamie nie możemy przejść, a tutaj wrócą prędzej czy później. - Może bliżej tamy jest jakieś miejsce, gdzie da się ukryć, do czasu, kiedy będzie pewne, że poszli na dobre - powiedział Jupiter. - A jeśli nie ma, przejdziemy to niskie wzniesienie i pod jego osłoną dostaniemy się na drugą stronę wzgórza. Potem możemy się ukryć za Zamkiem Kondora. W tym strumieniu nie jesteśmy bezpieczni. Wystarczy, żeby wyjrzeli znad skarpy, i już nas mają. Trzymając się blisko stromego brzegu, przedostali się na koniec strumienia. Stąd słyszeli już łoskot wody, przewalającej się przez tamę po drugiej stronie wzniesienia, które dzieliło strumień od rzeki. - Szukajcie jakiegoś wgłębienia za skałą albo dziury w skarpie, albo jakiegoś nawisu - powiedział Jupiter. Uczepieni skarpy, przeszukiwali wzrokiem nasyp na końcu strumienia. - Rany, Jupe, nie ma bezpiecznej kryjówki w tym strumieniu, chyba że pod wodą! - krzyknął Pete. - Nie widzę nawet nory susła! - Może po drugiej stronie drogi są jakieś skały, za którymi moglibyśmy się ukryć. - Diego wysunął głowę nad skarpę i szybko osunął się z powrotem. - Chłopaki. Widziałem ich! Na drodze! Wracają tu! Chłopcy przylgnęli do spadzistego brzegu i rozmawiali ochrypłym szeptem. - Widzieli nas? - spytał Bob. - Nie sądzę - odparł Diego. - W którym miejscu drogi byli? - zapytał Jupiter. - Koło miejsca, w którym odbija szlak. Tam, gdzie zeszliśmy do strumienia. - Może pójdą z powrotem do chaty? - powiedział Pete z nadzieją. - Nie, pójdą sprawdzić przy tamie - szepnął Jupiter ponuro. - Utknęliśmy tutaj. Miejmy tylko nadzieję, że nie przyjdzie im do głowy zajrzeć do strumienia. Zastygli pełni napięcia, gdy poprzez łoskot wody na tamie dobiegł ich odgłos zbliżających się kroków. W końcu usłyszeli też głosy: - ..