... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Krwią obmywał się z wszelkich nieczystości. Jeżeli wojna była religią, Cnaiiir był najpobożniejszym ze Scylvendów; nie tylko należał do Ludu Wojny - był jego najdoskonalszym przedstawicielem. Wmówił sobie, że jego ręce są dowodem jego chwały. Był Cnaiiirem urs Skiótha, najgwał- towniejszym z ludzi. Powtarzał sobie te słowa, chociaż każdy kolejny swazond był już nie za- pisem chwały, lecz śmierci Anasurimbora Moenghusa. Czymże bowiem jest obłęd, jeśli nie wszechpotężną niecierpliwością, żądzą pochwycenia wszystkiego, czego świat nam odmawia? Moenghus musiał umrzeć - i to natychmiast, nawet jeśli nie był Moenghusem. Ogarnięty gniewem Cnaiiir uczynił cały świat jego substytutem i za- czął się mścić. Cała ta analiza, mimo że precyzyjna, nie pomagała Kellhusowi zawład- nąć wodzem Utemotów. Na przeszkodzie stawała mu wiedza Cnaiiira na temat dunyainów - do tego stopnia, że przez pewien czas całkiem poważ- nie rozważał możliwość, że nie uda mu się Scylvenda złamać. Potem zaś znaleźli Serwę - substytut innego rodzaju. Od samego początku Cnaiiir uczynił z niej swój drogowskaz, dowód na to, że przestrzega tradycji Ludu Wojny. Pomagała mu wymazać wspo- mnienie Moenghusa, które w obecności Kellhusa stawało się zbyt na- trętne. Była błogosławieństwem, które miało zmazać klątwę Moenghusa. I w końcu zakochał się - ale nie w Serwę, lecz w samej idei pokochania jej. Gdyby ją pokochał, nie mógłby kochać Anasurimbora Moenghusa. Ani jego syna. Dalszy rozwój wydarzeń był oczywisty. Kellhus zaczął uwodzić dziewczynę, wiedząc doskonale, że w ten spo- sób demonstruje barbarzyńcy, jak on sam dał się uwieść Moenghusowi przed trzydziestu laty. Wkrótce Serwę stała się dla Cnaiiira jednocześnie zapomnieniem i przedmiotem gwałtownej nienawiści. Zaczął ją bić nie po to, żeby dać wyraz typowemu u Scylvendów nieposzanowaniu kobiet, 337 lecz aby jeszcze mocniej skrzywdzić samego siebie. Karał ją za to, że po- wtarza jego grzechy; kochał ją - i gardził tym uczuciem, gdyż było oznaką słabości. I tak oto, zgodnie z zamiarami Kellhusa, kolejne sprzeczności się pię- trzyły. Dawno zauważył, że ludzie są ogromnie podatni na wewnętrzne konflikty, zwłaszcza jeśli budzą w nich sprzeczne namiętności. Nic nie potrafiło równie mocno nimi owładnąć. Nic z taką siłą nie wrastało w ich serca. Kiedy Cnaiiir bez pamięci zadurzył się w dziewczynie, Kellhus najzwy- czajniej w świecie mu ją zabrał, zdając sobie sprawę, że Scylvend odda wszystko, byle tylko ją odzyskać. I że nawet nie będzie wiedział, dlaczego to robi. A teraz Cnaiiir urs Skiótha przestał być użyteczny. Kellhus wdrapał się na wydmę porośniętą rzadką trawą. Wiatr rozwie- wał mu włosy i tarmosił spiętą w talii szatę. Meneanor rozciągał się przed nim aż po horyzont, gdzie fale zdawały się przelewać wprost w bezkresną pustkę nocy. U stóp wydmy leżał okrągły namiot Scylvenda, przewróco- ny i zdeptany. Nie było przed nim ogniska. Już myślał, że się spóźnił, lecz po chwili usłyszał niesione wiatrem chrapliwe okrzyki i dostrzegł człowieka wśród fal. Zszedł na brzeg; żwir i miażdżone muszelki chrobotały mu pod podeszwami sandałów. Światło księżyca kładło się na wzburzonym morzu. Mewy pokrzykiwały donoś- i nie, unosząc się jak latawce na nocnej bryzie. Fale rozbijały się o nagie ciało Scylvenda. — Tu nie ma dróg! — krzyczał Cnaiiir, bijąc pięściami o wodę. - Gdzie... Nagle zesztywniał. Ciemna woda wezbrała wokół niego, sięgnęła mu do ramion i przetoczyła się dalej chmurą krystalicznej piany. Odwrócił się. Kellhus zobaczył jego ogorzałą twarz okoloną długimi pasmami mo- krych czarnych włosów. Twarz bez wyrazu. Całkowicie bez wyrazu. Cnaiiir ruszył w stronę brzegu. Piana opływała go z boków, niemate- rialna jak dym. — Zrobiłem wszystko, co mi kazałeś! - zawołał, przekrzykując łoskot przyboju. - Drwiłem z ojca i zmusiłem go, żeby z tobą walczył. Zdradzi- łem go! Zdradziłem moje plemię, moją rasę... Woda ściekała mu z szerokiej piersi na wklęsły brzuch. Fala omyła białe uda, uniosła długi fallus. Kellhus odciął się od szumu Meneanoru j 338 i wszystkimi zmysłami dostroił do zbliżającego się barbarzyńcy. Równe tętno. Blada skóra. Kamienna twarz... Martwe oczy. Nic z niego nie wyczytam. - Poszedłem za tobą przez bezdroża stepu. Mlaskanie bosych stóp na mokrym piasku. Cnaiiir stanął przed nim. Cały lśnił jak pokryty emalią. - Pokochałem cię. Kellhus zdjął z pleców miecz i wyciągnął go przed sobą. - Uklęknij - powiedział. Scylvend padł na kolana. Wyprostował ręce i powiódł palcami po pias- ku. Odchylił głowę w tył i patrząc w gwiazdy, odsłonił szyję. Za jego plecami Meneanor burzył się i szumiał. Kellhus stał nad nim bez ruchu. Co to ma być, ojcze? Litość? Patrzył na żałosnego Scylvenda. Skąd to uczucie? Z jakiej mrocznej otchłani płynęło? - Uderz! - zawołał Cnaiiir. Ogromne, pobliźnione ciało drżało ze stra- chu i wyczekiwania. Kellhus ani drgnął. - Zabij mnie! - wykrzyknął barbarzyńca w głąb czaszy nocy. Nad- ludzko szybkim gestem złapał miecz za ostrze i przystawił je sobie do gardła. - Zabij mnie! Zabij! -Nie. Fala złamała się przy brzegu, bryznęła na nich zimną pianą. Kellhus pochylił się nad Cnaiiirem i delikatnie cofnął broń. Scylvend chwycił go oburącz za głowę, szarpnął i powalił na mokry piach. Kellhus nie reago- wał. Czy to za sprawą instynktu, czy łutu szczęścia barbarzyńca w ostat- niej chwili powstrzymał się od skręcenia mu karku. Gdyby teraz Kellhus choćby drgnął, kręgi pękłyby jak patyki. - Kochałem cię - wyszeptał i wykrzyczał jednocześnie Cnaiiir i ode- pchnął dtinyaina. Kellhus pokręcił głową, rozluźnił obolały kark. Cnaiiir patrzył na nie- go z nadzieją i lękiem w oczach... Diinyain schował miecz. Scylvend zachwiał się na kolanach, złapał garściami za włosy i wyrwał je ze skórą