... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Jednak tej nocy spała niespokojnie. Postanowili nie ruszać na razie dalej, lecz odpocząć choć jedną noc. Ha Meknarin nie zdołał rozpalić ogniska z mokrych gałęzi, więc wieczorem siedzieli nad płynącym wartko strumieniem błotnistej wody o żółtawej barwie i marzyli o słońcu, którego przez tak wiele dni mieli aż nadto. W końcu zmorzył ich sen. Elheres przeżywała jeszcze raz walkę z burzą. Upojenie, euforię, a potem strach, że sprowadzi nieszczęście na przyjaciół. A potem ulgę, gdy tornado oddaliło się i znikło za horyzontem. We śnie jednak tej uldze towarzyszyło jeszcze jakieś uczucie. Jakiś nieokreślony niepokój. Coś jeszcze miało się wydarzyć. Chciała się przebudzić, lecz nagle zrozumiała, że wcale nie śni. Że to, co się dzieje, jest bardziej realne, niż rzeczywistość. Zobaczyła przed sobą inokana A’kwei – swego Mistrza. I wiedziała – mimo, że inokania twarz nie pozwalała jej odczytać emocji – że A’kwei patrzy na nią z naganą. - Co się stało, Mistrzu? – spytała. - Źle wykorzystałaś swoją moc, młoda czarodziejko. Czy tego Cię uczyłem? - Ale, Mistrzu… - Nie było ci wolno tworzyć tego tornada. - Ale, ta burza była taka potężna. Bałam się o przyjaciół! - Wiesz, że nic im nie groziło. A nawet jeśli, to przecież nie musiałaś stwarzać aż takiego tornada. Przecież wiesz, że nie z troski o ich bezpieczeństwo je stworzyłaś. Elheres w duchu przyznawała mu rację. I wiedziała, że on o tym wie, bo przecież to był sen. Mimo to nadal nie rozumiała o co A’kwei ma pretensje, choć miała niejasne przeczucie, że wie, o co chodzi. - Burza przeszłaby sama – to naturalne zjawisko. Być może wyrządziłaś więcej szkody, niż pożytku, nie wiesz, co się tam stało – A’kwei miał na myśli ziemie położone na wschód od nich, tam gdzie pognało tornado. - Tej sawannie przyda się odrobina wody – powiedziała Elheres bez przekonania. - Ona ma swój sposób nawadniania. Nie powinno się go zmieniać – napomniał A’kwei. I patrzył na nią nieruchomym wzrokiem. Czekała, co jeszcze powie, bo wiedziała, że nie skończył. – Tornado mogło dotrzeć nawet do Aghari Lasijon. Elheres zadrżała. W Aghari Lasijon mieli przyjaciół. A jeśli coś im się stało tylko dlatego, że ona chciała się sprawdzić? - Na pewno tak się nie stanie – powiedziała na głos. – Takie wiatry zazwyczaj rozwiewają się same po krótkim czasie. Wiem. Znam się na tym przecież – dodała niepewnie. - To był magiczny wiatr. One są bardziej trwałe od naturalnych. To też wiesz. Elheres w duchu zgodziła się z A’kwei. Inokan nie odezwał się już, wystarczyło to, co powiedział. Czarodziejka zaczęła się zastanawiać, jak wiele wolno uczynić człowiekowi, który dysponuje mocą przewyższającą innych. Przecież podczas przygotowań do próby uczyła się o odpowiedzialności, którą bierze na siebie zdobywając kolejne wtajemniczenia, coraz potężniejsze zaklęcia. Przebudziła się nagle pragnąc, by był przy niej ktoś, kto mógł to wszystko zrozumieć. To poczucie odpowiedzialności i jednocześnie to pragnienie, by używać zaklęć, które znała. Jedynym człowiekiem, który przyszedł jej do głowy był Ochan. Zupełnie niespodziewanie zatęskniła za nim. Miała nadzieję, że żyje jeszcze, że nic złego go nie spotkało. Ach, gdzież był teraz Ochan? On jeden mógłby zrozumieć rozterki, które odczuwała, on jeden wiedziałby, jak wielki jest ciężar odpowiedzialności czarodzieja. Albo wcale by nie wiedział? Przecież on nie przeszedł próby, nawet do niej nigdy nie przystępował. Może panował nad Przeznaczeniem, ale nie nad magią. Nie miał pojęcia o tych naprawdę potężnych zaklęciach, które mogły zmieniać kształt świata. On tego nie rozumiał i może nigdy nie zrozumieć. Rozdział Piąty -------------- Po nagich ścianach skalnej groty spływała woda. Para z oddechu Ochana skraplała się w zimnym powietrzu, już i tak przesyconym wilgocią, ciągnącą z głębi nieskończonych korytarzy. Siedział na skalnej półce, przechodzącej w obszerną jaskinię. Pod stopami otwierała się przepaść, sięgająca aż do porośniętych trawą i kosodrzewiną dolin. Kilkanaście kroków w głąb pieczary, tam, gdzie robiło się już niemal całkiem ciemno, korytarz rozwidlał się, a obie odnogi dzieliły jeszcze na kilka kolejnych. Dalej Ochan nie szedł, bojąc się zabłądzić, bojąc się spotkać potwora, który go tu przyniósł, albo coś jeszcze gorszego