... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- Cóż to takiego? Zrozumiałeś? - wołał niecierpliwie gospodarz. - Jest to przyznanie panu prawa na majątek Zalesińce w Galicji - odparł. - To jest - wykrzyknął emeryt - że ja dłużej nie znoszę frytury i asfaltu; niech sobie cuchną panom z magistratu, kiedy je preparują! Kupiłem majątek. Po Nowym Roku zabieram ciebie i wyjeżdżamy na dobre powietrze. - Mnie? - chłopak się porwał i zaczerwienił cały. - Ja nie pojadę z panem. - Jak to nie pojedziesz?! Dlaczego nie pojedziesz?! - Dlatego, że mam tu pracę i nie mogę jej rzucić, żeby ludzie i sumienie nie powiedziało, żem wyzyskiwał pana dobroć i był pasożytem! Skąd on, mruk, znalazł odpowiedź hardą i tak wyraźną! Zwykle cichy, cierpliwy, giętki, zgodny, postawił się ostro, gdy szło o obronę honoru. Zmienił się w jednej chwili, aż emeryt spojrzał nań zdumiony; ale zamiast się obrazić, pokiwał tylko głową. - Tak, boisz się posądzenia o interesowność, a słowo łamiesz przez próżność - rzekł spokojnie. - Ja słowo łamię? - Tak, zrywasz obietnicę daną mi przed niedawnym czasem, że mogę na ciebie, jak na syna, liczyć w potrzebie. Otóż dziś przyszła ta potrzeba; wzywam cię, byś słowa dotrzymał. - Pan dobrodziej może się obejść beze mnie. Stary się zaperzył. - A ja ci mówię, że nie! Mam sam gospodarzyć, może uczyć się rotacji czy notacji pola, dlatego, że tobie strzeliło coś do głowy! - Można majątek w dzierżawę wypuścić! - A samemu siedzieć tu w swędzie dla twoich kaprysów! Emeryt aż sapał z irytacji. Uparte milczenie Chojeckiego podniecało go tylko. Widząc, że gniew nic nie poradzi, chwycił się innego środka. Zapalił świecę i skierował się ku drzwiom sypialni - w progu stanął. - Kochałem twojego ojca jak brata - rzekł łagodnie. - Kochałem cię jak syna. Byłeś mi dzieckiem, myślałem, że mi podporą i pociechą będziesz. Nie ja tobie, lecz ty mnie mogłeś zrobić łaskę; nie chciałeś z pychy zrobić ofiary dla starego przyjaciela, który chciał ciebie sercem do siebie przywiązać! Nie gniewam się na ciebie; zrób, jak ci się zdaje najlepiej. Dobranoc, Tytusie! * * * Co to było? Co się stało? Jak mogło wydarzyć się coś podobnego? Ten stary grzyb, ten strach na wróble, wariat, zabrał redaktorowi sprzed nosa najdroższego sekretarza, gadał mu bezczelnie, że chłopiec do niego należy, zbuntował go jakimś majątczyskiem, i pewnego dnia wsadzili na kolej kapelusze i pojechali na południe, zostawiwszy biednego dziennikarza w stanie wściekłego osłupienia. Zapragnął zemsty. - Opiszę ja was tu pięknie w gazecie! - odgrażał się w bezsilnej złości. Gdy się jednak przespał i rozmyślił, zaniechał projektu. Czyż się godziło ośmieszać starego za to, że się poznał na charakterze Chojeckiego i zrobił mu dobrze, i czyż miałby sumienie złośliwym artykułem odwdzięczyć się chłopcu za tyloletnią pracę! Zamiast paszkwilu zamieścił tedy inserat wzywający nowego helotę na opróżnione miejsce w biurze. Gdy wiosna nadeszła, wszystko wróciło do dawnego trybu; w redakcji, w mieście, ci, którzy ubyli, nie zostawili żadnej luki w tamtejszym społeczeństwie; mało kto spostrzegł, że ich nie stało, a reszta zapomniała wkrótce o śmiesznym staruszku i dzikim młodzieńcu. A tam, w Galicji, na żyznym kawale podolskiej ziemi, z pysznymi górami na widnokręgu, nowy człowiek stanął do pracy, witając ją jak szczęście. Porwał się, jak tytan silny, z zapałem krzyżowca, z dziką energią górskiego strumienia, który przez długie lata zwracano z łożyska wbrew prawom natury i chęci, aż wrócił w dawne nurty i huczał, i parskał, i szumiał witając wyzwolenie z niewoli. * * * Ze smutkiem wypada przyznać, że redakcja "Gazety" w cztery lata od rozpoczęcia naszego opowiadania była tą samą brudną i zadymioną norą, co przedtem. Miotłę i wapno wyklęto na wieki z tego sanctuarium i choć dziennik dawał dobre dochody, nie zmieniono nic z zasady brudów odwiecznych. Redaktor miał zbyt wiele do roboty, żeby mógł zwrócić uwagę na podobne drobnostki. Od chwili zmiany losu Chojeckiego skończyły się dla redaktora złote dni Aranjuezu. Ach, ileż to razy z głębokim westchnieniem wspominał dawnego sekretarza, cichego, spokojnego, wiecznie na miejscu, wiecznie tylko pracą zajętego. Z trzech jego następców każdy hołdował, z okropną szkodą dla dziennika, jednej z trzech rozkoszy opiewanych przez walc Straussa