... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Nie podam tutaj żadnych szczegółów. Ani Harlan, ani ja nie napiszemy i nie powiemy nic... chyba że ktoś nas o to zapyta. Przeczytajcie „Brilla” i zadawajcie mi pytania. Sierpień to zwariowany czas dla gliniarzy. W sierpniu zaczynają się zamieszki. Nie takie, jakie urządzają te prosiaki z campusu uniwersyteckiego (w tym czasie nie mogą tam nawet wybuchnąć, ponieważ są wakacje). Niektórzy chcą usuwać włóczęgów z metra. Wszystkie zaczynają się bez żadnego powodu. Powiedzmy, gromada brudnych dzieciaków robi sobie prysznic z hydrantu i przy okazji polewa wystawowe okno sklepu. Właściciel mieszka gdzieś w Kipps Bay, a obsługuje swych klientów w hiszpańskim Harlemie. I ten sklepikarz wychodzi z dubeltówką i ugania się z nią za tymi ulicznikami. Wywołuje to trzygwiazdkowe szaleństwo w obrębie dwóch bloków. Potem są wzywane policyjne helikoptery, które pokrywają cały rejon gazem łzawiącym. Po chwili gliny wchodzą na teren zamieszek w maskach gazowych. Chodzą trójkami i walą pałkami po głowach. Jak to się dzieje? Trochę wody na sklepowej szybie, która nie była myta od lat? Chwilowa wściekłość? Jakiś facet lubi polować na dzieciaki jak na wróble? Nie. To sierpień jest zwariowanym miesiącem. Żony przykładają gorące żelazka do głów swych ukochanych mężów. Łagodny jak baset sprzedawca, który wiózł walizki z ubraniami na dwanaście miesięcy, nagle wyciągnął dwa noże i dosłownie pokroił taksówkarza na plasterki. Samobójcy wychodzą z dziesiątych pięter wysokich budynków albo skaczą z mostu Verrazana jak konfetti na paradzie astronautów w Piątej Alei. Gangi nastoletnich złodziei kradną tuzinami samochody, by potem urządzać szaleńcze wyścigi na ulicy White Plains, co zwykle kończy się wjechaniem do któregoś z supermarketów. Bez żadnego powodu. Po prostu sierpień. Zwariowany okres. Zdarzyło się to właśnie w sierpniu, w jego specyficznym upale, kiedy temperatura utrzymuje się na tak wysokim poziomie, że wywołuje duchotę, od której bieleją oczy. W takim właśnie okresie Brillo zjawił się w Rejonowej Komendzie Policji. Brzęcząc cicho (to ten rodzaj dźwięku, jaki wydają elektryczne zegary), stał pośrodku pokoju. Oksydowana na niebiesko powłoka kontrastowała z matową, zniszczoną podłogą. Stał nieruchomo. Ktokolwiek przechodził obok, starał się zwracać uwagę na cokolwiek oprócz niego: ...dwóch ubranych po cywilnemu wywiadowców, ciągnących starego zboczeńca, którego specjalnością było obnażanie się na chwilę przed zamknięciem drzwi w metrze; ...gliniarz z drogówki, którego beształ sierżant za to, że młody policjant pozwolił oblać się wodą, a jego bloczek mandatowy przemókł; ...cały oddział specjalny, który właśnie wyjmował broń ze specjalnych pojemników; ...kilka patroli ulicznych przygotowujących się do swojej zmiany; ...oficer dyżurny usiłujący zarejestrować trzech oszustów, którzy zostali zatrzymani przed budynkiem NBC za nielegalną sprzedaż biletów na program „Sprzedać grzech”; ...policjantka ze skutym kajdankami kieszonkowcem, który usiłował przeciąć jej kieszeń, gdy patrolowała nabrzeże. Żadne z nich, nawet ci wykonujący zwykłe rutynowe czynności, jak na przykład eskortowanie przestępcy, nie mogło powstrzymać się od zerkania. Wszystkie oczy uparcie wracały w kierunku robota; przysadzistego cylindra na maleńkich biegunach. Optyczne sensory Brilla wybrzuszały się na szczycie głowy jak oczy jakiegoś archaicznego insekta. Na całą postać padał blask neonówek wiszących u sufitu. Oczy denerwowały tłumek zgromadzony w pokoju. Ludzie kręcili się i tłoczyli, dopóki szef policji nie zaplótł rąk w typowy semicki sposób oznaczający zniecierpliwienie, i nie wrzasnął: – Dobra, już wystarczy. Wyjść z pokoju! Natychmiast zrobiło się pusto. Szef Santorini odwrócił się do robota. I do Reardona. Frank Reardon ciężko przestąpił z nogi na nogę. Zauważył spojrzenie najważniejszego policjanta. Rozejrzał się po pokoju i ludziach, którzy oglądali robota. Jego robota. Nie był już jego właścicielem, ale... ciągle myślał o nim w ten sposób. Rozumiał, jak doktor Victor Frankenstein mógł żywić ojcowskie uczucia do zlepka starych części różnych ciał połączonych w jedną istotę. Patrzył na nich, gdy tak krążyli wokół jak buldogi zadowolone z odkrycia nowego hydrantu do obsikania. Nawet muskularny sierżant Loyo, oficer dyżurny, siedzący w odległym końcu pokoju, przyglądał się robotowi z jawną podejrzliwością. Santorini przyprowadził ze sobą dwóch poruczników w mundurach, asystentów administracyjnych. Takich, co to są od oślej roboty przy wszelkich papierach. Byli przeciwni wykorzystywaniu jakiejś debilnej maszyny tam, gdzie wchodzi w grę ochrona bezpieczeństwa człowieka. Wyglądali ponuro. Człowiek z FBI siedział nieruchomo na drewnianej ławie, która biegła przez całą długość pokoju. Nad nim wisiały plakaty: „Policyjna Liga Lekkoatletyczna”, „Czwarta Ofensywa”, „Kurs na Prawo Jazdy” oraz ogłoszenie „The Christian Science Monitor” z darmowymi egzemplarzami do wzięcia. Nie powiedział ani słowa, odkąd przedstawiono go Reardonowi. A ten nawet nie pamiętał jego nazwiska. Czyżby była to część sztuki kamuflażu agentów FBI? Siedział tam ze swymi stalowymi oczami i mocną wysuniętą szczęką i też wyglądał ponuro. Jedynie młody chłopak z biura burmistrza uśmiechał się cały czas, odkąd tylko wszedł do pokoju. Uśmiechał się, chodził powoli wokół robota