... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Kiedy rano przyszli do jego biura w obserwato- rium, Gamboa też śmiał się, przyjemnie zaskoczony odkryciem — powiedział bez ogródek — wielkiej urody koleżanki z Madrytu, z którą do tej pory, nieste- ty, utrzymywał jedynie kontakt telefoniczny i listowny. Z kolei przyjrzał się do- kładnie Coyowi, po czym długo przytrzymał jego rękę w uścisku, jakby ten kon- takt miał mu pozwolić na ustalenie, jakiego rodzaju związek może łączyć jego madrycką koleżankę z Muzeum Morskiego i tego niespodziewanego, milczącego gościa o szerokich barach, wielkich dłoniach i niezgrabnym chodzie, który przy- jechał razem z nią. Tanger ograniczyła się do przedstawienia go jako znajomego, który pomaga jej rozwiązywać kwestie praktyczne w tej sprawie. Jako marynarza, który ma dużo wolnego czasu. — Ta brygantyna — ciągnął Gamboa — płynęła z Ameryki bez eskorty. I to jest dziwne, bo z powodu Anglików — korsarzy i piratów — został wydany nakaz, by wszystkie statki handlowe płynęły przez Atlantyk w konwojach. Niemal cały czas rozmawiał z kobietą, choć niekiedy zwracał się do Coya, zapewne po to, by ten nie czuł się wyłączony z rozmowy. Myślę, że ci to nie przeszkadza — mówiła jego mina. — Nie wiem, co robisz w tej historii, kolego, 118 ale mam nadzieję, że nie masz mi za złe, jak do niej mówię i uśmiecham się. Zauważ: jesteście tu tylko z krótką wizytą, a ona jest atrakcyjna. Nie wiem, czy jesteś marynarzem, który ma dużo wolnego czasu, czy masz cały czas zajęty, nie wiem, co was łączy, ale chcę się nią trochę nacieszyć. Parę piw i parę uśmiechów, rozumiesz, żeby podładować akumulatory. Ha, ha. Tyle zamierzam wam policzyć za moje usługi. Już wkrótce znów będzie twoja, czy — jak tam między wami jest — będziesz dalej próbował szczęścia. Przecież życie jest krótkie i bardzo rzadko stawia przed tobą kobiety takie jak ta. Przynajmniej przede mną nie stawia. — W tym czasie obowiązywał pokój z Anglią — zauważyła Tanger. — Może eskorta nie była potrzebna. Gamboa, który właśnie zapalił kolejnego papierosa i pozwolił dymowi wydo- stać się przez szparę między siekaczami, potaknął. Poza tym, że skończył studia wojskowe, był też historykiem morskim. Zanim objął stanowisko w obserwato- rium, zajmował się dziedzictwem historycznym należącym do Marynarki Wojen- nej na terenie Kadyksu. — To może być jakieś wyjaśnienie — przyznał. — Ale mimo wszystko, dla mnie to dziwne... W 1767 Kadyks miał monopol na handel z Ameryką. Dopiero jedenaście lat później Karol III wydał edykt liberalizujący handel i zmienił pra- wo wyznaczające Kadyks jako jedyny port, do którego należało zawijać w drodze powrotnej z Ameryki. To znaczy, że od wypłynięcia z Hawany było coś nielegal- nego w rejsie tej brygantyny, jeśli królewskie rozkazy traktowano by dosłownie. A przynajmniej coś nie całkiem legalnego — dwa razy zaciągnął się głęboko pa- pierosem, zamyślony. — Powinien był zawinąć tutaj przed dalszą podróżą do Wa- lencji, czy jaki by nie był jego port docelowy. — Znów się zaciągnął. — A o ile wiadomo, nie zrobił tego. Tanger na to też miała odpowiedź. Prawdę mówiąc, uświadomił sobie Coy, wyglądało na to, że ma odpowiedź na niemal wszystko. Tak jakby zamiast pozna- wać nowe fakty, starała się potwierdzić to, co już wiedziała. — „Dei Gloria" — wyjaśniła — korzystała z wyjątkowego statusu. Pamiętaj, że należała do jezuitów, a ci zachowali pewne przywileje. Ich statki miały odręb- ne ulgi prawne, żeglowały do Ameryki i na Filipiny z kapitanami, nawigatorami i mapami morskimi zakonu, otaczało ich coś, co w dzisiejszym języku można by nazwać nieprzejrzystością fiskalną... To był jeden z zarzutów, który postawiono im podczas procesu wywłaszczeniowego — nawiasem mówiąc, wówczas już po cichu przygotowywanego. Gamboa słuchał jej uważnie. — To znaczy, że to byli jezuici? — Właśnie. — To wiele wyjaśnia. Spędziła wiele godzin, pomyślał Coy, w tym mieszkaniu, które dobrze znam, naprzeciwko torów stacji Atocha, zastanawiając się nad tym wszystkim. Spędzi- 119 ła wiele dni i miesięcy leżąc na łóżku, które kiedyś przelotnie zauważył, albo siedząc przy stole pokrytym książkami i dokumentami, i łączyła fakty w swo- jej przenikliwej głowie, tak jak się gra w szachy z góry przemyślanymi ruchami. Wyznaczała kurs, którym wszyscy popłyniemy. Jestem przekonany, że tę rozmo- wę, tego uśmiechniętego brodacza, pejzaż La Calety, a nawet godzinę przypływu i odpływu, wszystko obliczyła z wyprzedzeniem. Teraz jedynie sprawdza żagle, każdy najdrobniejszy szczegół takielunku, zanim wyruszy w morze. Ona należy do takich, które niczego nie zapominają na lądzie. Choć nigdy nie pływała, jestem pewien, że w wyobraźni dziesiątki razy nurkowała do wraku „Dei Gloria". — W każdym razie — powiedział Gamboa — szkoda, że nie mamy więcej dokumentów — zwrócił się też do Coya. — Archiwum w Kadyksie jest jedy- nym, z którego materiały nie zostały przekazane do archiwum generalnego Viso del Marąues, gdzie zgromadzono prawie wszystkie ważniejsze dokumenty, które były w El Ferrol i w Cartagenie, późniejsze niż te, jakie przechowuje się w Archi- wum Indii w Sewilli. Tutaj pewien uparty admirał nie chciał się rozstać ze swoim archiwum. A rezultat? Komplet materiałów dokumentalnych spalił się podczas pożaru, łącznie ze wszystkimi papierami z wieków XVIII i XIX, w tym kilka oryginalnych matryc z dzieła kartograficznego Tofino. W tym miejscu Gamboa znów się zaciągnął papierosem i jowialnie zaśmiał do Tanger. — Tego nie mogło zabraknąć, prawda? Musiał być i pożar. Ha, ha! To chyba dodaje posmaku przygody twojej pracy. — Nie wszystko zostało zniszczone — odpowiedziała. — Rzeczywiście, nie wszystko. Co nieco zostało wśród innych papierów. Ale nikt naprawdę nie wie, co mamy