... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Jedna noga zwisała na wpół zeżarta czy może niedorysowana - przeszkodzili, spłoszyli, nie dali. „Bestia, nie baba! też narysował - myślał deklamator nieomal z zawiścią. - Taka tylko gwiżdże na te wszystkie smętne, nadęte rogaliki (rogalików było wokół zatrzęsienie), wycelowane ze splątanych chaszczy. Leci sobie i śpiewa..” Bo to jest kurwa nędza! - pojął w końcu deklamator. A co on ma napisać? Co oświadczyć światu? Odrzucał kolejne pomysły: to nie, i tamto nie. Boże, czemu wolno mu mniej niż innym! Gdzie sprawiedliwość? Poskrobał długopisem po drzwiach. - Nic nie urodzę. Drzwi kwitły. Jeszcze raz przejrzał napisy. Jak dziwnie, jak różnie ludzie słyszą świat! W ortografii szlachetnych rosyjskich przekleństw szalał pierwotny chaos. I duch unosił się nad wodami. Może ściągnąć coś z Biblii, tylko przekręcić? Dlaczego z Biblii? Co ma do tego Biblia? Albo wyznać jakiś ciężki grzech? Ze śmiechem: niby jaki? Znowu popadał w ckliwość. Albo uwiecznić kłamstwo? Spiżowe słowo: uwiecznić. A potem, po powrocie do Moskwy, w liliowe rzygowiny stosunków rodzinnych, powiedzieć jej: Wiesz. Przypadkiem się wygadałem. Na klozetowym bukiecie drzwi, w znamienitym mieście... - tu stracił wątek. - Chwila, jak się to miasto nazywa... Cholera, zapomniałem. Zdaje się, jakoś na K... Co dzisiaj mamy, wtorek? Gdzie miałem być we wtorek? Nie, na K to Kostroma. Kostroma już była. Kostroma była wielka. Mokra, i coś przez nią płynęło (nieszczęsny dupek!), chyba Wołga... Uwiecznić kłamstwo? - Pieszczotliwie głaskał drzwi. - Osioł ze mnie! Czy ja jestem jej cokolwiek jeszcze winien? Wyznawać grzechy... kiedy już obrzydło! Kiedy wszystko sprowadza się do jednego jedynego słowa NIE. Napiszę NIE. Głupio. NIE napiszę... Jak się w końcu nazywa to miasto? Deklamator był rozbawiony własnym zapominalstwem. Nie ma pojęcia, gdzie jest. Świetne! Znakomite!... Będzie zły, jeśli teraz pamięć podsunie mu nazwę miasta. Sprytnie, cichaczem ustawiał przed pamięcią zasieki. Mówił: bo tak - rano przyjechałem, do obiadu spałem w hotelu, zjadłem w restauracji mięsną solankę i rzadki gulasz, po obiedzie znowu spałem w swoim po- koju: okno na ogród, wiatr, słońce, wrzesień... wsiadłem do samochodu, po/przy drodze skakały domki. Europejska ulica, sklep „Kultura dla ludu”, łuk, cerkiew, i wszystko to Bóg wie gdzie. Deklamator płynął nad bezimiennym miastem. Nic nie uwiecznił, udało mu się zapomnieć, gdzie jest, cały zadowolony wyszedł z toalety. Tak, myślał, takie drzwi trzeba zdejmować z zawiasów, zabezpieczać lakierem i gromadzić w magazynach państwowych muzeów; i niech tam leżą, aż nadejdzie ich czas. Czas bezcennych dokumentów epoki - kurwa nędza leci i śpiewa! - czas artefaktów sztuki ludowej. Przeszedł kilka kroków korytarzem, łobuzersko rozejrzał się wokół i uchylił drzwi sąsiedniej ubikacji. Upewniwszy się, że nie ma w niej żywej duszy, wśliznął się do środka. Ciekawiło go, czy kobiety stać na godną odpowiedź. Z doświadczenia, nabytego na gościnnych występach, wiedział, że raczej ich w tę stronę nie ciągnie, czasem tylko zawyje gdzieś w głuchej pustce samotna myśl i dusza zamiera od jej słodkiego bezwstydu, i człowiek aż się skręca, tak chciałby zajrzeć w oczy tej, która to napisała, i zresztą czeka go niechybne rozczarowanie - prawa twórczości są okrutne - samotny napis zawyje i zginie na pustkowiu. Drzwi były dziewicze. Żadnych wierszyków. Żadnej grafiki. Nic. Tylko ślady paluchów i mazgi szmaty. Kobiety doprowadzały do porządku kąciki ust i sznurowały za nimi zagadkowe, jałowe milczenie. Skrzyp! - już idą między ludzi, ale twarze ich długo jeszcze noszą ślady szlachetnego toaletowego zatroskania. Każdemu według potrzeb: jedni karmelki „Raczki”, inni czystą duszę, a ja zabiorę ze sobą na Sąd Ostateczny drzwi z męskiej toalety... Drzwi odjechały na bok. Nina Lwowna patrzyła na deklamatora ołowianym spojrzeniem rządowego ochroniarza. - Zdaje się, coś pomyliłem... - wymamrotał zmrożony deklamator. Z oddali napłynęły głosy dzwonków, dzwoneczków. - Źle się pan poczuł? - współczująco zapytała Nina Lwowna i padła na podłogę. Deklamator wstąpił na jej brzuch i uprzejmie wytarł nogi. - Dlaczego ma pani taki miękki brzuch? - zagadnął. - Ach, głupstwo! - Ależ nie, proszę... Chciałbym wiedzieć. - Wprawia mnie pan w zakłopotanie - polały się łzy. Nina Lwowna odwróciła twarz. - Nie, nie, nalegam. - Od lewatywy... - rozpłakała się na całego. - Pan jest wstrętny. Deklamator pomyślał i zszedł z brzucha. - Biegnijmy na scenę! - zaproponowała Nina Lwowna, wypłakana do syta. - Biegnijmy - przystał bez entuzjazmu deklamator. Pobiegli. Długo i głośno biegli korytarzami. Spłoszyli stadko pionierów, rozlokowane na odpoczynek pod starą, wyblakłą na różowo topolą (parszywym, oblazłym rekwizytem). Potem wpadali na żołnierzy, na pola kartoflane, na grzybki na skraju lasu i na babę z gitarą. Po drodze bawili się w chowanego. Ku ku! Deklamator czasem przyciągał ją do siebie i szeptał coś niezrozumiale. - Puszczaj! - wyrywała się Nina Lwowna i mknęła dalej, ile sił w nogach, krzycząc w biegu: - Wiesz, rzuciłam szkołę, muzykę, fortepian... Wszystko rzuciłam. Czterdzieści lat czekałam na ciebie. I poczekałabym jeszcze czterdzieści. Mój chłopczyk! Mój jasny książę! Wyobraź sobie, dopiero niedawno dowiedziałam się, że mężczyźni sikają na stojąco! Wszyscy! Nie wierzę! Nie wierzę. Kochany mój, ty też? - Ja też - ponuro przytakiwał deklamator, ledwie nadążając za Niną Lwowną. - Głupie przyzwyczajenie. Nic na to nie poradzę. Wybacz... Zachrypiał dzwonek. Nina Lwowna schowała deklamatora za burą kulisą. Otarł pot z czoła, próbował wyrównać oddech. Kiedy ostatni raz miał tremę przed występem? Ilu ich tam siedzi, dziesięciu? Tysiące? Może nikt? Wyciągnął grzebień i przyczesał włosy. - Jak miał na imię twój ojciec? - szeptała czule Nina Lwowna. - Nieważne - krzywił się. - Nie musisz im o tym wspominać. Złapał wreszcie oddech. Znowu, znowu gipsowy wzrok spod przymrużonych powiek będzie cały wieczór przewiercał mu kark. Deklamator wyraźnie widział samego siebie: podchodzi, chwyta się za gardło, mówi „boli!”, wybucha śmiechem, pokrzykuje, macha ręką. I słodki zapach fajkowego dymu rozmarza, usypia salę. Deklamatora mdli. Solidnie kłania się, słysząc oklaski. Dwaj bliźniacy z Workuty, artyści zapoznanej specjalności, pewnie pederaści, dają mu znaki zza kulis: kończ już, puść nas na scenę, o dziesiątej mamy pociąg, nie gniewaj się, chłopie, każdy chce jakoś żyć... Deklamator hamuje. Tak doświadczony kierowca prowadzi auto: zapomina, że je prowadzi