... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Wytężył słuch. Jeżeli lód, na którym trwał przycupnięty, wyłamywałby się z kry, powinien usłyszeć ostrzegawczy zgrzyt. Mógł on być bardzo cichy. Nie miał możliwości sprawdzenia, jakiej grubości jest lód tworzący małą wyspę, ale jeżeli odłamałby się fragment, powinien zabrzmieć krótki trzask. 79 Przykucnięty na krawędzi, z kapturem naciągniętym na czoło, Langer wyglądał jak futrzaste zwierzę we mgle i, pomimo tak wielu warstw ubrania oraz mitenek pod grubymi rękawicami, czuł, że jego ciało również zamienia się w kawałek lodu dryfujący po morzu. Ręce mu ścierpły, nogi bolały ze zmęczenia, twarz zaczynała zdradzać objawy odmrożenia. Mimo wszystko strach trzymał go w napięciu i gotowości. Nagle usłyszał to. Dygocząc stanął na sztywnych nogach. Był sam. Fragment lodu, na którym stał, odłamał się od kry. Wystarczyło, by zrobił dwa kroki w jakimkolwiek kierunku, a znajdzie się w marznącej wodzie, która zabije go w ciągu trzech minut. W panicznym strachu obrócił się do tyłu. Kurtyna mgły przylgnęła mu do twarzy. Był całkowicie sam, stracił dwóch towarzyszy i nigdy już nie zobaczy człowieka. Ogarnęło go ślepe przerażenie. Zadrżał, zacisnął zęby. Na rany Chrystusa, weź się w garść! Przez chwilę stał bez ruchu drżąc na całym ciele, usiłował opanować panikę. I wtedy poczuł linę, o której zapomniał. Linę, którą przez cały czas trzymał kurczowo zaciśniętą w prawej dłoni obciągniętej rękawicą. Był połączony z krą, jedynie wyobraźnia podsunęła mu najgorsze. Ze znużeniem opadł ponownie w kucki i wówczas jego pokryte lodem buty wydały dziwny dźwięk. Ten dźwięk przed chwilą wziął za znak rozłupania kry. Odetchnął z ulgą, a jednocześnie poczuł się słaby i bardzo głupi. Napięcie dawało o sobie znać, mimo że dryfowali dopiero od godziny. Kanał zamknął się dwadzieścia cztery godziny później. * * * Zegarek Beaumonta wskazywał 22.30. Kra, na której dryfowali, drżała i obracała się popychana bocznym prądem. A na wschodzie rzedła mgła. — Tam się przejaśnia — powiedział Langer, wstając i wskazując na wschód. — Dobry Boże, przejaśnia się. Będziemy mogli coś widzieć... — Ja już coś widzę — stwierdził ponuro Beaumont. — Wygląda jak ląd. Automatycznie użył słowa „ląd", mimo iż zamazana linia, której się przyglądał, mogła być najwyżej kolejną płytą lodu, zakładając, że w ogóle było to coś innego niż mgła. Kiedy człowiek wpatruje się w mgłę przez dłuższy czas, oczy zaczynają płatać mu figle. Widzi drzewa, góry i inne rzeczy, o których doskonale wiadomo, że ich tam nie ma. Zamknął na chwilę oczy i otworzył je ponownie. Mgła rzedła raptownie, światło księżyca osrebrzało kropelki szarej gęstości. Tak, w dalszym ciągu widział rozmazaną linię, ale czy to był, do diabła, pak? Czy kolejna odmiana prądu niosła ich — modlił się, by tak było — w stronę polarnego paku? — Chyba nas dogoni — ocenił Horst. 80 Biała platforma, wielka jak cały kontynent znajdowała się już nie dalej niż ćwierć mili. Przed nią wodę zaciemniały zmarszczki, drobne fale odbijane przez potężne pole lodowe płynące na zachód, w stronę maleńkiego kawałka lodu dążącego swoją drogą. — Horst, zostań tutaj i miej na to oko. Ja uprzedzę Sama. — Beaumont ruszył przez krę, zwijając po drodze niepotrzebną już linę. Mgła rozproszyła się na tyle, że widział Graysona stojącego na przeciwległym krańcu. I w dalszym ciągu rzedła. Chwilami mógł dostrzec przed zachodnią krawędzią wysepki kilkaset jardów spokojnej wody. Jeszcze dalej mgła była równie gęsta jak dotąd. — Sam, za twoimi plecami zbliża się do nas pole lodowe. Zbliża się szybko i ze wschodu. — To oznacza kłopoty. — Owszem, to oznacza kłopoty. Psy są już gotowe, wygląda na to, że będziemy musieli szybko przeskoczyć na lód. Ty na razie zostań tutaj. Tak na wszelki wypadek, gdyby się coś działo. Kiedy cię zawołam, biegnij, jakby cię sto diabłów goniło. Na wszelki wypadek... Nie trzeba było nic wyjaśniać. Beaumont obawiał się, że cały kanał ulega teraz zamknięciu, że szczęki lodu dotrą do nich z obu stron, ze wschodu i zachodu. Obawy te spowodował nowy ruch kry. Obracała się teraz powoli, co wskazywało na oddziaływanie więcej niż jednego prądu. Zatrzymał się na chwilę przy psach i wrócił do Langera, patrzącego uporczywie na wschód. — Popatrz na fale — powiedział Niemiec. Zmarszczki czarnej wody przeszły w fale, jeszcze niewielkie, ale dające wyobrażenie o ogromie płaszczyzny tworzącej je przed sobą, zbliżającej się do nich, pchanej siłą milionów ton polarnego paku. Mgła przerzedziła się jeszcze bardziej, mimo że za nimi, na polu lodowym była cały czas tak samo gęsta, a nadpływająca w ich stronę platforma robiła wrażenie całego wybrzeża. Niskiego brzegu z kraszonego lodu z wielkimi torosami poza nim. — Keith...! Beaumont słysząc wołanie odwrócił się w stronę Graysona i przez kilka sekund czuł, jak w jego żyły wkrada się chłód bardziej lodowaty niż ten, który mroził ciało. Niemal na środek kry dotarła fala pędząca z przeciwnej strony. Za nią sunęła w ich kierunku druga lodowa szczęka, wysyłając wodę na zwiady. Krzyknął na Graysona i Amerykanin ruszył w jego kierunku, a Beaumont odwrócił się, by jeszcze raz sprawdzić, jak wygląda sytuacja na wschodzie. W jednej chwili zdał sobie sprawę, że zbliża się katastrofa. Zachodnia szczęka dosięgnie ich wcześniej niż wschodnia. A oni przecież musieli iść na wschód! — Zajmij się psami, Horst! — usłyszał za sobą hałas i obejrzał się niespokojnie. Fala dotarła do kry i wysłała w głąb lodu czarną wodę. Dotarła do Graysona i obmyła mu buty. Dosięgła psów, wirując między łapami zwierząt, które w szaleńczym przerażeniu rwały uprząż. — Może nas zepchnąć... ten lód za nami... — krzyknął Beaumont. Gdy Horst borykał się ze swoimi psami, Beaumont walczył z drugim zaprzę- 81 giem. Jedną dłonią uchwycił sanie, w drugiej trzymał bat. Woda wirowała pomiędzy nimi. Na kilka sekund zalała całą wyspę, tak że zdawało się, iż stoją na środku morza. Psy wpadły w panikę, przekonane, że toną. Wszyscy mogli utonąć w ciągu kilku sekund. Ich życie zależało od grubości i wytrzymałości niewidocznego lodu, na którym stali. Jeżeli zbliżający się masywny blok uderzy w słaby punkt i złamie krę, znajdą się w wodzie, bez żadnego oparcia, walcząc z morzem między dwiema szczękami, które zetrą ich na proch lub zrobią z nich płaskie plasterki mięsa. Wschodnia szczęka ciągle jeszcze znajdowała się około stu jardów od nich, jej fala jeszcze nie dotarła do kry, kiedy przyszło uderzenie, miażdżący cios, pod którym zadrgała cała ich wyspa. Psy przestały się rzucać i szaleć, stały spokojnie, znieruchomiały z przerażenia