... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- Swiniaś, psiachmać! - mruczał chwilami nienawistnie i tylko mu twarz zmęczona, groźna zawziętością, migotała nad śniegiem krwistofioletową plamą. Marysia przysiadała chwilami, aby złapać tchu i odpocząć nieco, ale zaraz zrywała się i z zawziętością nową szarpała białe łono. A las, biały od masy śniegu na gałęziach, stał dokoła "wyniosłą ścianą i jakby w śnie zimowym pogrążony, tak był cichy i spokojny. Czasami tylko gałąź jaka drgnęła pod ciężarem i kaskada białego pyłu polała się nad ziemią, wrony przeciągnęły nad lasem z krakaniem, to znowu sroki całą bandą padły na wyniosłe nasienniki, kołysały się na sękach, biły skrzydłami i jakby drwiąc z Tomka, krzyczały: - Głupi Baran, głupi! - i tak skrzeczały, że Tomkowi wydało się to wprost wyśmiewiskiem - rzucał kawałkarni śniegu i odpędzał - i znowu zapadała cisza, pełna oślepiających blasków śniegu i słońca, przerywana jedynie zgrzytem rydli, świstem wyrzucanych kawałów śniegu i chrapliwym, ciężkim dyszeniem kopiących. Godziny płynęły wolno i las niepostrzeżenie zaczął smętnieč, oblekać się w fioletowopurpurowe tumany zachodu, potem poszarzał i cicho wsączał w siebie mruk, co się rozlewał od miedzianych zórz na niebie, pociemniał i zdawał się w końcu w jakieś głębie nocy nadchodzącej zapadać zwolna i zlewać się w jedną, nieskończoną masę ze śniegiem, z przestrzenią i staczać w senność i zadumę. Było już dobrze ciemno, gdy skończyli robotę. Oczyścili trzy potężne świerki. Tomek się wyprostował, przeciągnął i uderzając łopatą w śnieg, rzekł szorstko: - Zmogliśwa! a ścierwo, zmogliśwa! - Odział się starannie. - Idź, Maryś, do chałupy. Ja pójdę do Żyda, wezmę pieniędzy na robotę, bo jutro jak nic ćwiartkę postawię. Przyniesę zaraz jeść. Idź, córko, a otul się, boś się sielnie zharowała, a i mróz na noc idzie. - Pogłaskał ją pieściwie po twarzy i poszedł w głąb lasu. Marysia okręciła głowę zapaską, zabrała łopaty i wolno posza w las, ku domowi. Czuła się nie tyle zmęczona, co głodna i bardzo senna. Z początku szła bezmyślnie, ale potem las zaczął się jej wydawać taki groźny i ponury, tak czerniał dziwnie i jakby rozbrzmiewał jękiem w głębiach, że obleciała ją trwoga niewytłumaczona. Zdawało się jej, że niezliczone pnie drzew zabiegają jej drogę ze wszystkich stron, że pomiędzy nimi świecą w dali jakieś oczy czerwonawe i migocą trójkątne pyski wilków: przymykała na chwilę oczy, ale strach rósł nieustannie. Zaczęła szybciej lecieć i dla dodania sobie odwagi, na pół już przytomna, śpiewała: "Mazury, Mazury! chłopy kiej drabany! Sadzić wama kury - nie chodzić do panny! Hu - ha!" A później: "Nie boję się chłopa, choćby była kopa - Nie boję się wilka, choćby było kilka. Hu ha!" Ale bało się biedactwo ogromnie... Tomek dostał na robotę od pisarza leśnego za osiem złotych żywności i rubla gotówką. Żyd dał chętnie, bo znał go z uczciwości i sążnie były im gwałtownie potrzebne do odstawy na kolej. Na drugi dzień rano Baran kazał się ubrać Marysi odświętnie, rubla zawinął w szmatkę i poszli do kościoła, ale proboszcz nie chciał wziąć od niego za mszę i tak się rozczulił, że kazał mu dać korzec kartofli i parę garncy kaszy. Tomek się wyspowiadał i całe nabożeństwo leżał krzyżem - i tak się modlił, tak prosił gorąco, tak się trząsł w łkaniu, tak żebrał zmiłowania, tak jęczał żałoślłwie w bólu, skardze i prośbie, że ludzie z szacunkiem spoglądali na rozkrzyżowanego przed ołtarzem. - Jezus! Panno Częstochowska... zmiłuj się nad grzesznym... Do Częstochowy piechty pójdę... koronkę dzień w dzień mówić będę... chorągiew kupię... świec kupie... zmiłuj się nad grzesznym... O słodka Panienko... o Królowo... ofiaruję Tobie siebie z dziećmi... Przemie nam... Za co bądź robić będę, aby tylko na zebrę nie iść, aby mi tylko dzieci z głodu nie pomarły!... O święty!... święty... święty..