... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Rzucający groźne spojrzenia Balfour, który okręca sobie warkocz wokół rąk pokrytych bliznami. Za nimi inni, ciągnący ku światłu, o twarzach wypranych z wszelkiej urody i ciepła, o rysach, które świadczyły, że w swoim życiu ulegali żądzom. Poczułem, jak uginają się pode mną kolana, ale utrzymałem równo- — wagę, podczas gdy Anku skoczył na równe nogi i wydał z siebie ten dziwny, przejmujący głos. Rozległy się ciężkie westchnienia starszych. Powoli zajmowali swoje miejsca na podjeździe. Delfina schyliła się, żeby pozbierać rozsypane pionki, rzucając mi przy tym ostatnie, pełne tęsknoty spojrzenie. Tylko Balfour nadal stał i patrzył wyzywająco. — Mam nadzieję, że zostaniesz wygnany za mieszanie się do cudzych spraw — powiedział, wywołując tym salwy śmiechu, po czym odwrócił się i sztywno odszedł w cień. — Wybaczcie spieszne odejście — ukłoniłem się — ale będę chciał załagodzić tę waśń z moim mentorem... — Powodzenia, Rafaelu. — Delfina dotknęła ust. — Pamiętaj o mnie na Motylim Balu! — Pamiętaj mnie! Pamiętaj! — dołączyły się inne ciche głosy. Wzniecając kurz, unosili palce w pafiańskim pozdrowieniu. — Dobrze — zawołałem niepewnie — dobrze! — Iz pochyloną głową wkroczyłem na marmurowe stopnie do Wysokiej Brazylii. 6. Kolory podstawowe Budynek pełnił niegdyś funkcję Ambasady Antypodów. Wymyślne płaskorzeźby na marmurowej fasadzie do dziś jeszcze ukazywały wijące się w bólu pyski kapucynek, małp marmosetek i uakari. Portal nad głównym wejściem ozdobiony był wizerunkiem węża, któremu raz na rok wyrywano opałowe oczy, by przez jedną noc mógł je nosić kacyk Balu Motyli, wybierany o północy. Było jeszcze wcześnie. Ogniste kamienie ciągle lśniły w oczodołach, jasno świeciły zamontowane na ziemi lampy — mimo że pilnujący drzwi starsi byli już pijani i domagali się prawa do obmacania każdego z przebranych uczestników maski. Przystanąłem na chwilę w cieniu. Anku cicho zajęczał, obserwując regularnie przesuwające się błyszczące postacie chłopców i dziewcząt, które uginały się pod ciężarem ozdobionych klejnotami i piórami fryzur oraz jedwabnych skrzydeł. — Cii — upomniałem go, trącając nogą. — Przynajmniej jesteś ładnym prezentem. — Nachyliłem się, żeby zmierzwić jego białą sierść. Anku coraz głośniej warczał. Gdy dwaj strażnicy zwrócili uwagę na Aspazję Helenę, wynurzyłem się z mroku i znalazłem w jasnym świetle lamp. — ...siedem lat, a taka mała! Jeden ze starszych zawołał z uciechy, gdy Aspazja go uszczypnęła, a w powietrzu uniósł się tuman skrzącego się pudru. Słysząc dźwięk moich kroków na schodach, odwróciła się. Jej figlarne rysy na chwilę spochmurniały. Potem pisnęła i mało nie potknęła się o fałdy dwóch skrzydlatych wyrostków, sporządzonych z zielonego jedwabiu. — Rafaelu! Objęła moją szyję, ja zaś skryłem twarz w jej ramieniu, odurzony zapachem perfum z palisandru i dotykiem jej miękkiej skóry. Szeptałem ogłupiały, oszołomiony myślą, że oto znowu się tu znalazłem; tuliłem się do niej tak długo, że w końcu usłyszałem szydercze komentarze strażników. — Rafaelu — wymruczała, odsuwając się. Gdy uważniej przyjrzała się mojej twarzy, przesunęła się na bok, gładząc nici lawendy wplecione w dekolt. — Czy to twój kostium? — Już miałem zamiar jej odpowiedzieć, gdy pisnęła i chwyciła mnie za rękę. — A to co? — Szakal. — Złapałem Anku za sierść na karku i przyciągnąłem do nogi. — Prezent dla Rolanda Nopcsy. — Oswojony? — Jak najbardziej. — Z pewną siebie miną klepałem Anku. •— Jego warczenie nie jest zbyt przyjazne — stwierdziła. Wyciągnęła ozdobioną wstążkami rękę. Anku niepewnie ją powąchał, po czym polizał po nadgarstku. — A! Łaskocze... — Spojrzała na mnie z ukosa. — Co się z tobą działo? Słyszałam, że zamieszkałeś wśród Kuratorów... — Ale wróciłem. — Widziałem, jak od strony podjazdu nadchodzi tłum gości ze Świętego Alabana, i słyszałem jęki starszych, stawiających na ziemi lektyki. — Wchodzisz? — No, chyba... tak — odparła, wciąż nie przekonana. — Taki dziwny ten kostium... — — To będę ci towarzyszył. — Ująłem ją pod ramię i odwróciłem twarz, żeby starsi nie mogli zbyt dokładnie jej się przyjrzeć. — Ej — krzyknął jeden z nich, gdy przebiegł koło niego An-ku. Ale Święci Alabanowie wkroczyli już na schody wśród woni jaśminu i szelestu krynoliny. Weszliśmy do środka nie zatrzymywani. Cała gama zapachów: jaśmin, drzewko ilang, drzewo sandałowe i cibora; przyprawiający o zawrót głowy odór nasączonego opium cedru, który płonął w miedzianych piecykach. Przystanęliśmy przed wielkim łukiem galerii nad Wielką Salą. Aspazja uwolniła się z mojego uścisku. Marmurowa podłoga w dole migotała pod falami uczestników balu w motylich kostiumach. Senatorowie i Kuratorzy ostrożnie lawirowali, trzymając nad ziemią długie poły skromnych strojów nad ziemią. Biało-czarna maska jakiejś Persjanki z biczem stanowiła pstrokatą plamę na tle kilkorga dzieci o skrzydłach ciem, próbujących zatańczyć śmiałą brazylijską maxixę. Wysoko ponad głowami sufit zdawało się też pląsać: tysiące zalotnych samburów unosiło się pod mrocznym sklepieniem, ary zaś i złote zięby goniły za wyczerpanymi gośćmi. — Botanik Edmund Blanche umówił mnie na sali balowej z Be atą Heleną i iliryjskim kastratem — oznajmiła Aspazja. Obrzuciła mnie tęsknym spojrzeniem i nałożyła mi na policzek kroplę perfum. — Na twoim miejscu doprowadziłabym się trochę do porządku — dodała. — Już samo zwierzę źle o tobie świadczy... — Skrzywiła się i wskazała podarte ubrania. — Może później, po wyborze kacyka... Pocałowała mnie. Niewielki język przesunął się po wewnętrznej stronie mojej dolnej wargi, po czym skinęła i musnęła moje usta palcami