... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

– W pałacu! – wyszeptał. – A ja, głupiec, sądziłem, że kraty, bramy i uzbrojeni wartownicy zdołają go powstrzymać! Nie mogę od niego uciec, a teraz nawet nie mogę się bronić! Przy moich drzwiach! Przy samych drzwiach! – ta myśl owładnęła nim całkowicie. – Czemu nie wszedł do środka? – skrzeknął, rozdzierając koronki zdobiące kołnierz, zupełnie, jakby się w nich dusił. – Czemuż tego nie zakończył? Śniłem, że budzę się w mej ciemnej komnacie i widzę go górującego nade mną, a niebieskawy, piekielny ogień tańczy wokół jego głowy! Dlaczego … Paroksyzm minął, pozostawiając go roztrzęsionego i na wpół omdlałego. – Rozumiem! – wysapał. – Bawi się mną, jak kot myszą. Zabicie mnie w mej komnacie zeszłej nocy byłoby zbyt łatwe, zbyt litościwe. Zniszczył więc statek, na którym mógłbym mu umknąć i zarżnął tego Pikta, zostawiając na nim mój łańcuch tak, by dzicy myśleli, że ja jestem sprawcą mordu. Wszak wiele razy widzieli ten łańcuch na mej szyi. – Ale dlaczego? Jakież diabelstwo kotłuje się w jego umyśle, jaki przebiegły i ohydny plan, którego żaden ludzki umysł nie zdoła pojąć, knuje ten demon? – Kim jest ten czarny człowiek? – spytała wreszcie Belesa, czując, jak mrożący strach pełźnie jej po grzbiecie. – Demonem wyzwolonym przez moją chciwość i żądzę, stworzonym, by prześladować mnie po wsze czasy! – wyszeptał. Rozłożył swe długie, cienkie palce na stole i spojrzał na nią pustymi, dziwnie błyszczącymi oczami, które wydawały nic nie widzieć, a tylko patrzeć przed siebie, przenikać przestrzeń, wprost ku jakiejś nieznanej zagładzie. – W młodości miałem wroga na dworze. – rzekł, mówiąc bardziej do siebie, niż do niej. – Był to potężny człowiek, który stał między mną, a mymi ambicjami. W swym pragnieniu bogactwa i władzy, zwróciłem się o pomoc do człowieka zajmującego się ciemnymi sztukami – czarownika, który na moje żądanie, przywołał demona z zewnętrznych sfer istnienia. Zniszczył on i zabił mojego wroga. Ja zaś stawałem się coraz potężniejszy i nikt nie mógł się ze mną równać. Postanowiłem jednakże oszukać czarodzieja i pozbawić go zapłaty, którą każdy śmiertelnik musi ponieść, gdy przywołuje ciemne istoty dla swoich potrzeb. – Nazywał się Thoth–Amon z Pierścienia, i był na wygnaniu ze swej rodzinnej Stygii. Umknął w czasie rządów króla Mentupherra, a kiedy ten umarł i Ctesphon wstąpił na tron z kości słoniowej w Luxurze, Thoth–Amon przypałętał się do Kordavy, mimo że mógł już wracać do domu. Zaczął domagać się spłaty długu, który byłem mu winien. Ale zamiast, zgodnie z obietnicą, zapłacić mu połowę moich zysków, zadenuncjowałem go u mego króla i Thoth–Amon musiał pospiesznie i w ukryciu umykać do Stygii. Tam go spotkało łaskawe przyjęcie i obrósł w złoto i magiczną moc, aż w końcu stał się faktycznym władcą tej krainy. – Dwa lata temu w Kordavie, doszły mnie słuchy, że Thoth–Amon zniknął ze swego zwyczajowego siedliska w Stygii. A później, pewnej nocy ujrzałem jego brązową, diabelską twarz zerkającą na mnie spośród cieni w mym zamkowym hallu. – Nie była to jego materialna postać, a jedynie duch, wysłany, by mnie nękać. Tym razem nie miałem króla, który mógłby mnie ochronić, gdyż po śmierci Ferdrugo i ustanowieniu regencji, kraj, jak wiesz, popadł w wewnętrzny konflikt między szlacheckimi frakcjami. Zanim Thoth–Amon zdołał osobiście dotrzeć do Kordavy, odpłynąłem, by oddzielić się od niego morzem. On też podlega pewnym ograniczeniom, by tropić mnie przez ocean, musi pozostać w swej cielesnej postaci. Ale teraz ten demon, dzięki swym nieludzkim zdolnościom dopadł mnie nawet tutaj, w środku tej rozległej głuszy. – Jest zbyt przebiegły, by dać się złapać lub zabić w sposób, jaki stosuje się przeciw zwykłym ludziom. Gdy się skryje, nikt nie zdoła go odnaleźć. Przemyka się w nocy, jak cień, nic sobie nie robiąc z krat i zamków. Sprawia, iż wartownicy zapadają w głęboki sen. Potrafi rozkazywać duchom powietrza, wężom z głębin i demonom ciemności. Może wywoływać sztormy, by zatapiać okręty i burzyć zamki. Miałem nadzieję, że ślad po mnie zatonie w błękitnych, szumiących falach, ale wytropił mnie, by domagać się swej zapłaty … Jego dziwne oczy błyszczały blado, gdy próbował przenikać nimi ściany, ku odległym, niewidzialnym horyzontom. – Jeszcze go przechytrzę. – mamrotał. – Niech tylko powstrzyma atak jeszcze o dzisiejszą noc. Wtedy świt zastanie mnie na pokładzie statku, i znów oddzieli nas ocean. – Ognie piekielne! Conan zatrzymał się, patrząc w górę. Idący za nim żeglarze też przystanęli w dwóch ciasnych grupkach, z łukami w dłoniach i podejrzliwością na twarzach. Podążali starym szlakiem piktyjskich myśliwych, który prowadził na wschód. Choć uszli zaledwie jakieś trzydzieści kroków, plaży nie było już widać. – O co chodzi? – spytał podejrzliwie Strombanni. – Czemu stajemy? – Oślepłeś?! Patrz tam! Z grubego konaru drzewa, który pochylał się nad ścieżką, szczerzyła się do nich obcięta głowa. Ciemna malowana twarz, okolona gęstymi czarnymi włosami, z których nad lewym uchem zwisało pióro dzioborożca. – Zdjąłem tę głowę i schowałem w krzakach. – warknął Conan, uważnie obserwując las wokół nich. – Co za głupiec mógł zatknąć ją tam z powrotem? Wygląda na to, że ktoś z całych sił stara się sprowadzić Piktów prosto do fortu. Mężczyźni zerknęli po sobie ponuro, gdy kolejne podejrzenie wpadł do i tak syczącego już kotła. Conan wspiął się na drzewo, odczepił głowę i zaniósł ją w krzaki, by cisnąć ją do strumienia. Patrzył jak tonie. – Piktowie, do których należy ten szlak, nie są z plemienia Dzioborożców. – powiedział, wracając z gęstwy krzaków