... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Pan Li wziął ją łagodnie w ramiona i trzymał blisko przy sobie. - To nie było ładnie z pana strony, pułkowniku. - Idź do diabła! - warknął Mallory. - Możesz ją zabrać ze sobą. - Odwrócił się i starannie przykrył ciało Gregsona. W oddali grzmotnęło, potem błyskawica rozjaśniła niebo. W ułamku sekundy, gdy trwała iluminacja, Mallory zobaczył wyraźnie każdy mebel w swej sypialni. Rzucił na łóżko beret i laseczkę, otworzył okiennice. Gdy wyszedł na werandę, zerwał się gwałtowny, ulewny deszcz, napełniając powietrze jednostajnym szumem. Odetchnął głęboko, wciągając powietrze w płuca, a ktoś odezwał się cicho: - Nocne powietrze nie jest dobre, gdy zaczynają się deszcze, pułkowniku. Suwon stała przy balustradzie o kilka stóp od niego i kiedy błyskawica znów rozjaśniła niebo, jej twarz zdawała się wyskakiwać z ciemności, a smok wyszyty na jej szkarłatnym stroju - ożywać jak jakieś dziwne nocne stworzenie. - Miałem nadzieję, że przyjdziesz - powiedział. Przysunęła się bardzo blisko, aż ich ciała spotkały się i poczuł w nozdrzach jej gorącą woń i mocny dotyk jej spiczastych piersi. Jedną ręką dotknęła jego szyi, usta miała rozleniwione i pełne pożądania, tymczasem on mówił miękko: - Dlaczego powiedziałaś Gregsonowi, że ranny terrorysta ukrywa się w domu Sabala? Gdy jego ręce ześlizgnęły się po jej plecach do talii, czuł, jak to ciało sztywnieje, napina się jak cięciwa łuku. Z przerażenia ledwo złapała oddech, obróciła się i rzuciła po schodach w stronę trawnika. Gdy nań wkroczyła, znów błysnęło - w krótkiej chwili jasności sierżant Tewak i jego sześciu ludzi ruszyło półokręgiem. Kiedy Tewak złapał ją, niebo zdawało się rozwierać szeroko, a grzmot pioruna wprawiał ziemię w drżenie, tłumiąc krzyk przerażenia, który wydała, gdy zawrócono ją stanowczo i popchnięto w stronę schodów. W swym pokoju Mallory zapalił lampę, wyciągnął krzesło i usiadł. Strój Suwon był przemoczony, przylegał do niej jak druga skóra. Kiedy Tewak przyprowadził ją do Mallory'ego, jej twarz była całkiem biała. - Wcześniej, dziś wieczorem, odwiedziłaś posterunek, wchodząc od strony ogrodu. Powiedziałaś Gregsonowi, że w domu Sabala ukrywa się ranny terrorysta. - Usiłowała zaprzeczyć, potrząsając słabo głową, ale Mallory ciągnął dalej: - Nie trać czasu na głupie kłamstwa. Dyżurujący kapral podsłuchał całą rozmowę. - Łzy zaczęły toczyć się po jej twarzy, więc powiedział: - Gregson nie żyje, ale nie winię za to ciebie. Chodzi o człowieka, który wydał ci rozkazy. Kto to jest? Nie musisz się bać. Dopilnuję, by zapewniono ci ochronę. Desperacko potrząsnęła głową i próbowała uwolnić się z żelaznego uścisku Tewaka. Traciła tylko czas. Malajczyk uniósł pytająco brwi. Mallory skinął głową i wtedy Tewak uderzył ją zaciśniętą pięścią w usta tak, że zataczając się przez cały pokój upadła na łóżko. Kiedy Mallory podniósł ją, usta miała zmiażdżone i krwawiące; wypadło jej kilka zębów. - Dwa tygodnie temu twoi przyjaciele spalili misję katolicką i wymordowali trzynaście małych dziewczynek - powiedział spokojnie. - Nie dalej jak w lipcu wykoleili pociąg, zabijając lub raniąc prawie stu chłopów. Jeśli o mnie chodzi, uważam, że warto się tobą zająć. Albo powiesz mi to, co chcę wiedzieć, albo pozwolę Tewakowi zabrać się do ciebie na poważnie i mogę ci obiecać jedną rzecz - już nigdy nie będziesz chciała przejrzeć się w lustrze. Tewak zaczął zdejmować pas, a ona słabo potrząsnęła głową; pęcherzyki powietrza uciekały przez jej rozbite usta. - Pan Li - wyjęczała. - Chodzi o pana Li. Li obejrzał się w lustrze łazienki, w ręku trzymał pincetę. Bardzo ostrożnie usunął kilka złotych włosków znad górnej wargi, potem otworzył wielką butelkę ze złotą nakrętką, zawierającą perfumowany środek ściągający, i nalał go sobie na dłonie. Ostrożnie natarł twarz, krzywiąc się nieco na szczypiące zimno, odwrócił się i wszedł do swojej sypialni. Mallory stał przy otwartym oknie, które wychodziło na werandę. Miał na sobie czerwony beret, w prawej ręce trzymał laseczkę, którą nieustannie uderzał o udo. W jego oczach Li dojrzał swój los, w tych dziwnych, niezgłębionych oczach, przypominających dziury na białym tle twarzy, przewiercających go na wylot. Nie miał nic do powiedzenia, zupełnie nic. Stał tam niepewnie, ostrożnie się uśmiechając, z rękami tkwiącymi w kieszeniach jedwabnego szlafroka. Mallory nieznacznym gestem dłoni przywołał Tewaka i jego ludzi, by weszli do pokoju