... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Z jego perspektywy montownia przypominała ogromny biały pomnik, wyra- stający ni stąd, ni zowąd pośród mokradeł. Górowała nad płaską okolicą niczym zabawka olbrzyma porzucona nad brzegiem szerokiej, leniwej Banana River. Rzekę wykorzystywano jako szlak dla barek transportujących zbiorniki z paliwem. Rów- noległe ścieżki z wielu warstw sprasowanego żwiru znaczyły drogę platformy gąsienicowej, na której ogromne, przygotowane do startu wahadłowce docierały z hangaru na stanowisko startowe. Skończył się miękki, porośnięty zielskiem grunt i Lodowiec wjechał na beto- nowy parking, kierując się ku na wpół otwartym wrotom budowli. Wrota skon- struowano w taki sposób, żeby ich poszczególne fragmenty mogły się podnosić i odsuwać na boki, umożliwiając wyjazd statków kosmicznych na owej gigan- tycznej platformie. Odgłos jadącego trójkołowca przypominał terkot karabinu- -zabawki, ale wokół nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć. Lodowiec wyłączył silnik i zszedł z wyściełanego fotela, zabrawszy uprzed- nio plecak. Kulejąc, przemierzył resztę betonowej płaszczyzny i skrył się w chłod- nym wnętrzu hali montażowej, niczym myszka wchodząca w otwór w ścianie. Wewnątrz zmieściłoby się pięć Empire State Buildingów jednocześnie. Kro- ki Lodowca odbijały się wielokrotnym echem niczym w stworzonej ręką ludzką jaskini. Szare, stalowe konstrukcje wyrastały z betonowej podłogi. Stojący przy przeciwległej ścianie (czyli tak jak po drugiej stronie boiska piłkarskiego) wózek widłowy wyglądał jak zabawka. Strop znajdował się na wysokości ponad stu sześć- dziesięciu metrów. Spojrzenie w górę i widok zawieszonych na niewiarygodnej wysokości pomostów przyprawiały o zawrót głowy. Lodowiec słyszał opowieści inżynierów o chmurach formujących się czasem pod sklepieniem. Dwie zasilane paliwem stałym rakiety pomocnicze spoczywały zawieszone w specjalnie przygotowanym wózku, umocowanym do wysokiego szkieletu Ru- chomej Platformy Startowej. Czekały na doczepienie do następnego promu, któ- ry trafi do hangaru. Drugi wahadłowiec, „Endeavour", całkiem niedawno doje- chał na stanowisko 39B, gdzie oczekiwał na start wkrótce po „Atlantis", a montownię szykowano już na przyjęcie trzeciego - „Discovery", który na razie naprawiano. W porcie kosmicznym Stanów Zjednoczonych wszystko przebiega zgodnie z planem, pomyślał Lodowiec. Ale po dzisiejszym dniu wiele się zmieni. Kulejącym truchcikiem Lodowiec dotarł do znajdującego się z boku pomiesz- czenia dolnego stanowiska kierowania. Tu potwierdzano wszystkie operacje zwią- zane z powolnym przewożeniem promu na stanowisko. Szklane drzwi były za- 98 mknięte. To po prostu świetnie. Dobrze, że przynajmniej wewnętrznych biur nie zabezpieczano alarmami. Na ścianie wisiał komplet narzędzi, z których każde opatrzono kodem ozna- czającym zastosowanie. Lodowiec wziął do ręki długi klucz francuski, pomalo- wany na błękitny kolor, żeby łatwiej było go znaleźć, i wrócił do szklanych drzwi. Odwrócił głowę, uderzył w szybę tuż powyżej klamki, po czym sięgnął ręką i otworzył drzwi od środka. Przezroczyste ściany pozwalały kontrolerom bez przeszkód śledzić przygo- towania promu. Na biurku znalazł dwa aparaty telefoniczne, odbiornik radiowy, arkusz z rubrykami kontrolnymi, notatniki i brudną filiżankę po kawie, która spra- wiała wrażenie, jakby nie myto jej od czasów misji „Apollo-Sojuz". Spojrzenie Lodowca od razu spoczęło na radiu. Włączył je i nastawił na główną częstotli- wość komunikacyjną promu. Z głośnika doleciał go głos Gatora, który na pytanie o powody przeciągającej się przerwy w odliczaniu otrzymał tylko jakąś wymija- jącą odpowiedź. Z westchnieniem ulgi opadł na obrotowe krzesło i odciążył zranioną nogę. Mógł polegać na Gatorze Greenie - najlepszym przyjacielu i najlepszym pilocie, jakiego znał... Oprócz niego samego, rzecz jasna. Kiedy załoga „Atlantis" przybywała z Houston do Ośrodka Kennedy'ego, po dwoje w samolocie, Gator pilotował maszynę, Lodowiec zaś siedział z tyłu T-38. O świcie ruszyli na wschód, a około dziewiątej tego samego ranka posadzili od- rzutowce na lśniącym pasie startowym. Podczas lotu dwójka przyjaciół miała mnóstwo czasu na pogawędki, ploteczki i ostrożne pytania, aż wreszcie Gator spytał wprost o Panterę, dlaczego odeszła z czynnej służby, żeby siedzieć za biurkiem. W słowach Lodowca nie brakowało goryczy, za to Gator okazał jej sporo zrozumienia, ba, nawet jej bronił... Ale z dru- giej strony - Gator o nikim nie umiał mówić źle. Lodowiec wyłączył własne uczu- cia, odmówił uznania punktu widzenia Nicole. Wolał własne wyjaśnienie sytuacji. Samoloty wylądowały i pokołowały na spotkanie niewielkiej grupy przedsta- wicieli prasy, garstki krewnych i kibiców oraz strażników z NASA, z psami ob- wąchującymi dziennikarskie furgonetki w poszukiwaniu materiałów wybucho- wych. Zdaniem Lodowca stanowili żałośnie nieliczny tłumek. Cała załoga zebrała się wokół mikrofonu, żeby wygłosić standardowe przemówienie o niczym, a na- stępnie udała się na odprawę. Później umieszczono ich w odosobnieniu, oczeku- jących na odległy o parę tygodni start. Pamiętał, że w tłumie stała wtedy nowa pani kierownik startu, Nicole Hunter; trzymała się z tyłu, nie wygłosiła żadnego oświadczenia i unikała jego wzroku. Znalazłszy się w hangarze, Lodowiec przez moment rozważał nawiązanie bezpośredniej łączności z Nicole. Ale przecież była zakładnikiem w CKS, a on nie mógł dopuścić do tego, by terroryści zorientowali się, co się dzieje. Trudno, musiała zaufać jego instynktowi. ,' Wziął do ręki mikrofon i z pamięci wstukał jedną z prywatnych częstotliwo- ści