... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Zwierzę umykało przez poszycia lesiste, skrywało się w gąszczach, czasem w skoku wysokim wyłaniając się z zieleni na mgnienie oka jak płowy promień. Wieńczysław prześcignął wszystkich myśliwych, wysforował się naprzód. Tylko tętent jednego rumaka nie ucichał poza nim jak inne, towarzyszył mu nieodstępnie. „Jakowyś równie jak ja zapalony łowiec" — pomyślał młodzieniec, trzymając ostry oszczep w pogotowiu. Naraz koń jego przesadził rozpadlinę, lecz zaplątawszy nogę w wijącym się ostrokrzewiu, padł na ziemię wraz z jeźdźcem. Wieńczysław uderzył skronią o głaz wrosły w trawiaste podłoże i legł bez przytomności. Po chwili z gęstwiny wyłonił się drugi jeździec. Smukła dziewczyna w męskim stroju zeskoczyła z siodła i odrzuciwszy rohatynę, którą dzierżyła 42 w dłoni, podbiegła do leżącego. Uniosła mu głowę, zerwała garść liści i otarła krew z twarzy, po czym podsunęła mu bukłak z winem do ust. Szeptała czułe słowa, ale nie dochodziły do jego świadomości. Ucieszyła się jednak rozeznając, że powoli opuszcza go zamroczenie. « Z głębi lasu dolatywało dudnienie rogów i tętenty, od czoła wybuchała wrzawa obławy i ujadanie sfory. Coraz głośniejszy trzask łamanych gałęzi zapowiadał szybko zbliżające się niebezpieczeństwo. Rycerz otworzył oczy. W tejże chwili z gąszczu wypadł rozsrożony tur, z grotem strzały tkwiącym w skórze, napastowany przez sforę psów. Gnał prosto na leżącego i w gniewie rozmiażdżył-by go niechybnie swoim potężnym cielskiem i racicami. Dziewczyna pochwyciła rohatynę i natarła na zwierzę. Ugodziła je wbijając głęboko widlaste ostrze, aż zaryło nogami w trawę. Od gwałtownego uderzenia pękło drzewce, a łowczy-ni wywróciła się z odłamkiem w ręce. Rozszalały tur, opędzając się rozżartym psom, zwrócił się przeciw dziewczynie. Zabłysły jego groźne ślepia. Pochylając gniewnie rogatą głowę runął na nią, gdy równocześnie rycerz, zebrawszy siły, poderwał się z ziemi i z całą mocą wbił oszczep w bok zwierzęcia. Tur legł ciężko, a jego posoka pobroczyła zgniecione paprocie i jagodziska. Ogary poczęły wadzić się z sobą i skomleć wokół leżącej bestii. 43 Wieńczysław ukląkł przy przelękłej dziewczynie, która uchylając się padającemu turowi oparła się o pień jarzębiny. Myśliwy mniemał, że jest to jakiś odważny nad podziw giermek, lecz spojrzawszy w jej twarz i na sploty włosów, co wysunęły, się w zmaganiu spod czapki, poznał tę, która kiedyś zażądała od niego niezwykłej próby męstwa. — Uratowałaś mi dzisiaj życie, księżniczko Agnieszko, i śmiało chciałaś w zamian poświęcić swoje — powiedział i ująwszy jej rękę pocałował z wdzięcznością. — Mogłeś ongiś, rycerzu, przez moje nieużyte, bezlitosne życzenie zbyć swego żywota, Odtąd życie twoje stało mi się drogie i nad moje własne droższe. Oddałam ci tylko dług, Wieńczysławie. Położyła ręce na jego dłoniach, okrywając powiekami oczy, jakby w mniemaniu, że okrywa również rumieniec, który zabarwił jej policzki. Po lesie przebiegało granie rogów myśliwskich. Agnieszka uniosła głowę, bo wydało jej się, że ktoś obcy jest w pobliżu. Zobaczyła za leszczynowymi krzewami rosłego, brodatego mężczyznę w myśliwskiej opończy, który powodując koniem popatrzył na nich rozjaśnionym wzrokiem i za chwilę zniknął w zielonych osłonach lasu. Agnieszka spojrzała na swego rycerza, a w twarzy jej zabłysła radość wielka i miłość, która jest zawsze jawna jak zdrój światła. Cudowny lek opowieść piąta W starych kronikach możesz wyczytać, że w Strzegomiu, w księstwie świdnicko-ja-worskim, żył ongiś lekarz Jan Montanus, który wynalazł iście cudowny lek. Nie dowiesz się jednak ze starych ksiąg o wszystkim, co się przydarzyło owemu eskulapowi. Montanus bowiem zwierzył uczonym jeno część prawdy, tę, której mogli uwierzyć, resztę zachował w tajemnicy. Po co miałby mówić o tym, czemu by nie uwierzyli? Było zaś tak: Montanus był młodym jeszcze lekarzem, ale posiadł już dużą wiedzę medyczną. Mimo to ludzie nieskorzy byli ocenić jego umiejętności, rzadko kto wzywał go do chorego, toteż bardzo mu się źle powodziło. „Jak temu zaradzić? — dumał, gdy bardzo mu doskwierał niedostatek. — Możni na swoich dworach mają własnych lekarzy, ludzie wiejscy w okolicznych osiedlach wierzą w znachorów i owczarzy, którzy ich okadzają dymem zamiast leczyć, a mieszczanie strzegomscy nie dowierzają 45 lekarzowi strzegomianinowi. Sam burmistrz używa tylko pijawek i twierdzi, że one na wszystko mu pomagają, toteż i inni, gdy zachorzeją, wzywają cyrulika, aby im przystawił pijawki. To bieda prawdziwa!" Jednego dnia o popołudniowej porze oderwał się od swoich ksiąg lekarskich i wyszedł stroskany za miasto brzegiem wijącej się rzeczki ku wzgórzom. Dobywano tam granity i bazalty, które wywożono do miast i stawiano z nich słupy w świątyniach i gmachach okazałych. W dalekiej przyszłości miano nawet wydobyć stąd kolumnę na królewski pomnik do Warszawy, ale o tym Montanus, nie znający przyszłości, nie wiedział, rozmyślał natomiast o przykrej dla niego współczesności. Minął wzgórza. Ongiś wznosiły się na nich odwieczne grodziska, które znali już Rzymianie. Wyszedł na górę Swarną. Wiedział, że dawniej, za czasów piastowskiej kasztelami, kopano tu złoto. Spoglądał smętnym okiem na wybraną już do cna i opuszczoną kopalnię. „Przydałoby mi się wykopać trochę złota, bardzo by mnie to wspomogło. Ludzie bają, że po górach dolnośląskich chadza dobrotliwy Karko-nosz, który spełnia życzenia ludzkie. Chętnie bym go wezwał, ale gdzieżby mu się chciało schodzić z gór w nasze doliny! Próżna nadzieja!" Chodząc zamyślony po górze nabrał chęci obejrzeć starodawną kopalnię. Zeszedł do pustych, na 46 pół zawalonych sztolni. A nuż znajdzie gdzie przypadkowo jaką pozostawioną okruszynę złota? Bacznie przyglądał się gliniastemu terenowi, wziął na dłoń trochę glinki, która była żółta jak złoto. Nie zawierała jednak ani odrobiny cennego kruszcu. „Szkoda!" — westchnął poszukiwacz. W tej chwili w otworze wejścia ukazała się jakaś wysoka postać. Montanus zdziwił się, bo przed chwilą, stojąc na górze, nikogo nie zoczył w pobliżu. Przybyły czynił wrażenie pielgrzyma, odzież miał przyprószoną pyłem, był w sile wieku, lecz pochylony w ramionach, a oblicze okalała mu ciemna, puszysta broda. Nie patrząc na Mon-tana zzuł skórznie i wydrążywszy czekanem zagłębienie w glinie, wetknął tam bose stopy, zgarniając na nie wilgotną ziemię