... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Gondagil niecierpliwie potrząsnął głową. Myśli tej nocy miał niespokojne. Gdzie ja jestem? Ach, tak, to dziwne zjawisko w górze... Światła nie były większe niż blask jego latarki. Kiedy jednak to coś nieznanego zbliżyło się, mimo woli ukrył się za dużym kamieniem. Wtedy coś usłyszał. Głosy? Nie, jeden głos. To drugie to było... Jakby to określić? Coś jakby cichy trzask? Gondagil przypominał sobie, że był zły sam na siebie za to, iż nie użył aparatu, dzięki któremu mógłby zrozumieć, co ci na górze mówią. Ale pojazd, bo to był jakiś pojazd, przeleciał nad nim w oszałamiającym pędzie i zanim Gondagil zdążył cokolwiek zrobić, był już daleko. Jedyne co słyszał, to pełen przejęcia śmiech. Przypominał, zdaniem Gondagila, śmiech młodego chłopca. Odwrócił głowę i przerażony patrzył w ślad za nimi. Nie, nie, powtarzał w myślach. Uważajcie, lecicie prosto na górską ścianę! W następnym momencie doszło do nieszczęścia. Zderzyli się ze skałą, ale nie tak gwałtownie, jak Gondagil się obawiał. Najwyraźniej zdołali w ostatnim momencie skierować pojazd nieco w bok, tak że tylko otarli się bokiem o wysoką, jasną górę, dzielącą na dwoje Królestwo Ciemności. Potem w tym samym tempie pomknęli dalej na prawo od górskich zboczy. Pędzili jak uskrzydleni. Gondagil podniósł się i zamyślony patrzył, co się dzieje. Tamci znaleźli się teraz na niebezpiecznym terenie! To się nigdy nie kończy dobrze. Jeśli dalej będą się posuwać w tym samym kierunku, wkrótce znajdą się w Górach Czarnych. Zdawało mu się, że słyszy spłoszone okrzyki. Chociaż to ostatnie musiało być przywidzeniem, znajdowali się już za daleko. Przepytywał w osadzie, kiedy przechodził obok, czy inni również dostrzegli owo niezwykłe zjawisko. Ale nie, nocny stróż opowiadał, że wszyscy spali, on sam zresztą także nie zwrócił na nic szczególnego uwagi. Nie, pojazd nie przelatywał nad osadą. Widział go więc tylko Gondagil ze swojego samotnego domostwa. Ale kiedy tej nocy wspiął się wysoko na swoje skały, znowu przeżył chwile grozy. Wołania z Gór Umarłych przenikały Królestwo Ciemności ze straszną siłą. Gondagil usłyszał wrzask radości najgorszego rodzaju, tak przepełniony złem i triumfem, że musiał zatkać sobie uszy. Nie miał już najmniejszych wątpliwości: tamci biedacy znaleźli się w Górach Czarnych. Teraz, po kilku dniach, był o tym przekonany. Kim oni są i skąd się tutaj wzięli? Miranda opowiadała mu o pojazdach, unoszących się w powietrzu. Jak to ona je nazywała? Gondole, czy jakoś tak. Przypomniał sobie to słowo, ponieważ było podobne do jego imienia. Ale co takie urządzenie robiło tutaj? Zgodnie z tym, co mówiła Miranda, gondola nie może się przedostać przez bramy w murze. Chwileczkę, te jakieś dziwne dźwięki... Czy Miranda nie wspominała o swoim najlepszym przyjacielu, o którego zresztą Gondagil był trochę zazdrosny, i o tym, że nie posiada on zdolności mowy? Że wydaje tylko jakieś przypominające mlaskanie dźwięki. Czy to możliwe, że właśnie jej przyjaciel, Tsi- Tsungga, znajduje się tutaj? I że to on został teraz uwięziony w złych górach? Wstrząśnięty i bezradny Gondagil wrócił do swojego domostwa na zboczu, które teraz oczyścił i pięknie przyozdobił, żeby ładnie wyglądało, kiedy Miranda wróci. Jeśli wróci. Najwyraźniej wszystko sprzysięgło się przeciwko nim. Usiadł przygnębiony przed chatą na pieńku, który służył mu jako stołek. Nie miał pojęcia, co dalej, nie wiedział, co począć ani do kogo mógłby się zwrócić. Mur do Królestwa Światła został nieodwracalnie zamknięty, jakim sposobem więc mógłby przesłać wiadomość do środka? Musiałby mieć pomoc, ale przecież żadnej nie miał. Gdzieś w pobliżu trzasnęła gałązka. Przywykły do obrony przed bestiami, Gondagil drgnął i błyskawicznie zwrócił się w stronę, z której mogło mu coś zagrażać. Niczego nie widział. Wszędzie panowała cisza. Z wyjątkiem może... Jakiś szelest? Dość donośny, podobny do mlaskania... Ale nie taki jak ten, który docierał do niego z pojazdu, ten był inny. Coś zeskoczyło na ziemię i cichutko siedziało kawałek od niego. Para lśniących czarnych oczek przyglądała mu się z lękiem. To jakaś ogromna wiewiórka! Sprawia wrażenie zupełnie zagubionej. Jakby szukała u niego pomocy. Serce Gondagila zabiło mocniej. Miranda wspomniała kiedyś, że Tsi-Tsungga ma oswojoną ogromną wiewiórkę. Jak się to zwierzątko nazywa? Czik? Gondagil uświadomił sobie, że wypowiedział imię głośno. Wiewiórka podeszła bliżej. A jeśli go zaatakuje? Nie, zwierzątko wyglądało tak żałośnie, było takie bezradne, może głodne... Gondagil wyciągnął rękę po jagody, które wyłożył do suszenia. Potem podał je wiewiórce. Wykonała parę podskoków i podeszła aż do jego dłoni. Ostrożnie zaczęła zbierać owoce. Gondagil uśmiechał się sam do siebie, w sercu czuł dziwne ciepło. Domyślał się, że wiewiórka wypadła z gondoli, kiedy ta zderzyła się z górską ścianą. A teraz szuka ludzi. – Chodź – szepnął głosem tak łagodnym, że Haram by go nie rozpoznał. – Chodź, zobaczymy, może w chacie znajdziemy jakieś orzechy. Wiewiórka bez protestu weszła za nim do prymitywnego domostwa pod skalną półką. Gondagil usiłował odegnać od siebie natrętne myśli. Czynił to nie po raz pierwszy